23-24 czerwca 2017.
Dziś startujemy. Trudno mi cieszyć się z rozpoczynającej się
podróży, bo od wczoraj wiem, że Mania jednak z nami nie pojedzie. Perypetie
zdrowotne wykluczyły ją z wyjazdu wakacyjnego. Dziwnie będzie bez niej.
Ja we wtorek zaliczyłam upadek i poważne stłuczenie nosa.
Krwiak powędrował pod oczy i wyglądam jak miś panda (albo jak żona, która
podała za słoną zupę). O mały włos też nie miałabym wakacji, bo podejrzewano
złamanie nosa. Na szczęście skończyło się siniakami i opuchnięciem, które
właśnie elegancko ustępuje.
Po raz pierwszy lecieliśmy liniami Air China. Nie odbiegają
od innych średniaków. Samoloty Airbus 330-300, nie nowe ale też nie bardzo
stare. Miejsca w klasie ekonomicznej niewiele, ale nie mniej niż na przykład w
Air France czy Lufthansie. Jedzenie było nierówne, mnie trafiło się bardzo
smaczne, Kici i Waldziowi nieco gorzej.
Pierwszy etap naszej podróży kończy się 10 godzinnym pobytem
w Pekinie. Jako że na 72 godziny można udać się do miasta bez wizy i opłat,
postanowiliśmy pojechać pociągiem (Airport Exspress) do centrum, na stację
Dongzhimen, będącą węzłem przesiadkowym na wszystkie niemal linie metra.
Procedura przyznania tej 72 godzinnej wizy jest dość prosta.
Jeszcze w samolocie trzeba wypełnić formularz, który rozdają stewardessy.
Na części ARRIVAL, w lewym górnym rogu należy dopisać numer
lotu, którym opuszcza się Pekin i datę. Do stanowiska kontroli imigracyjnej
trzeba podejść z paszportem, wypełnionym formularzem i kartą pokładową na
wylot, dlatego ważne jest odprawienie się jeszcze w Polsce na lotnisku i
otrzymanie kart na oba odcinki lotu. Bez karty pokładowej nie wypuszczą na
miasto.
Aby skorzystać z pociągu Airport Express, należy kupić bilet
w automacie z czerwonym bannerem i napisem Airport Express. Koszt 25 Juanów/osobę.
Niestety płatność tylko gotówką a bankomatów nie ma. Na szczęście są stanowiska
wymiany walut ze złodziejską prowizją. Kurs mieli całkiem dobry, ale przy
wymianie 80 dolarów pobrali 60 Juanów prowizji! Przejazd trwa około 40 min. Na
Dongzhimen przesiedliśmy się do metra nr2 i przejechaliśmy jeden przystanek do
stacji Yonghegong, gdzie znajduje się przepiękna świątynia tybetańska: Lama
Temple, po chińsku 雍和宫 co oznacza „Pałac Pokoju i
Harmonii”. To właściwie duży zespół świątynny, przepiękny, składający się z pięciu
przechodnich budynków, poprzedzonych dziedzińcami. Są to kolejno: Pawilon
Niebiańskich Królów, Pawilon Harmonii i Pokoju, Pawilon Nieskończonych Łask,
Pawilon Koła Dharmy oraz Pawilon Wiecznej Szczęśliwości. W tym ostatnim znajduje się ogromny posąg Buddy Maitreji o wysokości
18 metrów, wyrzeźbiony z jednego pnia sandałowca o łącznej długości 26 m (część
wkopana jest w ziemię). Jest jednym z największych i najważniejszych klasztorów
tej odmiany buddyzmu na świecie.
Dziś było tam jakieś święto: tłumy ludzi z kwiatami i
kadzidłami stały przed bramą już od 7.30 a otwierali dopiero o 9.00.
Poszliśmy
więc zjeść śniadanie. Przyprawiliśmy Panią Kasjerkę o atak paniki, bo nie dość
że byliśmy tłumem białych, to jeszcze nie mówiliśmy po chińsku, a pani władała
tylko tym językiem. Niefortunnie najpierw zamawiało się potrawy u tej właśnie
pani i płaciło za nie a potem z paragonem odbierało z kuchni. Menu krzaczkowe
nie mówiło nam NIC. Zrobiłam zdjęcie pierożków i pokazałam, że chce takie coś,
po jednym każdego rodzaju dla mnie i Wojtka (2 Juany za sztukę). Udało się i
najedliśmy się jak bąki...
a potem napiliśmy się piwka
i poszliśmy do świątyni. Wejście
25 YUN/osobę. Z biletem dostaliśmy CD z filmem, bo wewnątrz nie wolno
fotografować. Poniżej zdjęcia z zewnątrz.
W jednej z części modlili się mnisi
przy wtórze bębnów. Coś jak chóralne powtarzanie mantr, by wprowadzić się w
trans. Niesamowite wrażenie.
Po pobycie w świątyni poszliśmy na kawę i relaks do Costa Caffee
;) i postanowiliśmy wracać na lotnisko. Tuż przed bramkami przypomniało się nam, że mamy nie wypite piwo. Żal wyrzucać, więc panowie postanowili je szybciutko wypić.
Tam znów odprawa graniczna (paszport, część formularza DEPARTURE i karta pokładowa konieczne) i bardzo drobiazgowa
kontrola bagażu podręcznego. Zabrali mi PowerBanka, którego dostałam od Cinka,
bo nie miał napisane na obudowie, jaka jest jego pojemność. Jeśli na Waszym nie
ma tej informacji, nie zabierajcie go ze sobą, bo go stracicie. Nie było dyskusji.
Wkurzyłam się, bo był śliczny różowy, naładowany a miałam tylko 11% baterii na
Ajfonie.
Samolot do Singapuru był opóźniony prawie 2 godziny.
Oczywiście marne informacje i niegrzeczna pani w gate. Generalnie Chińczycy nie
są mili a raczej burkliwi i opryskliwi, czasem wręcz niegrzeczni. Zero
uśmiechu. Tylko w costa byli przemili - czyżby dobre szkolenia?
Do Singapuru dotarliśmy przed północą. Tu miło i
sympatycznie, wszyscy pomocni. Niestety nie działało już metro, więc wzięliśmy
busa za 60 SGD i cala nasza ósemka dotarła wreszcie do hotelu. Mieliśmy
zarezerwowany Destination Singapore Beach Road. Bardzo przyzwoity. Chłopaki
poszli jeszcze zapolować na coś do jedzenia, przynieśli mi sajgonki :). Po konsumpcji
padliśmy ze zmęczenia.
Jutro zdecydowaliśmy, że śpimy do oporu (34 godziny
aktywności przerywanej drzemkami w samolocie dało nam w kość) i zwiedzanko
zaczniemy po południu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz