Środa
Poranek zaczął się nerwowo. Nie ruszyliśmy raniutko po auta, bo czekaliśmy na znajomą Waldzia i Mani, która zawiozła naszych trzech dzielnych kierowców do wypożyczalni Dollar na SFO. Ada pojawiła się okolo 10.30 przepraszając już od drzwi... Wsiedliśmy do jej auta i za 20 minut stanęliśmy w długim ogonie do wypożyczalni. Po około godzinie odebraliśmy trzy Fordy Escape i wróciliśmy do hotelu po resztę grupy. Auta zostały załadowane i stosownie udekorowane :). Autorem pomysłu dekoracji był Kicia, natchniony atmosferą Euro 2012.
Nasze dzielne autka na starcie wyprawy (mało spostrzegawczym podpowiadam- zwróćcie uwagę na lusterka).
Wreszcie około 12.00 wskoczyliśmy na drogę101 i ruszyliśmy na północ. Przejechaliśy Golden Gate i na 3 tygodnie pożegnaliśmy San Francisco. Jakieś 50 mil na północ od SF zatrzymaliśmy sie jeszcze na mały shopping i WITAJ PRZYGODO!
No i powitała!
Postanowiliśmy zjechać nad ocean w okolicy półwyspu Mendocino. Niby prosty plan: mapa jest, droga też jest odległość niezbyt wielka.... Zakrętasy tak koszmarne, że średnia prędkość wyszła nam około 20mph. Czas zaczął galopować i zaczęłam się obawiać, że zachód słońca zobaczymy w gęstym i dziewiczym lesie. Lasy to oni tu mają po byku!
Piękne i trochę straszne zarazem. Dziewicza puszcza z wielgachnymi drzewiszczami.
Po kilku godzinach męki wreszcie docieramy nad ocean, na drogę nr 1 zwaną Pacificą. Jest czad!
Podobno jedno zdjęcie warte jest więcej niż tysiąc słów, wrzucam tu kilka tysięcy :)
Euforia związana ze spektakularnym zachodem słońca nieco zdechła, gdy okazało sie że do hotelu mamy jeszcze 190 mil. Znów zakręty przez las. Nawet nie zauważyliśmy, że pokonaliśmy w ten sposób Giants Avenue. To znaczy zauważyliśmy wielkie drzewa ale ciemno było jak w d... Koło 11 w nocy podmieniłam za kółkiem Sebastiana, bo padał na twarz i jakoś doczołgaliśmy się przed 1.00 do Arcaty. Runęliśmy do łóżek bez przytomności, pobudka została zaplanowana na 9 rano.
czwartek
Wstaliśmy o 9 rano, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy na północ w stronę wjazdu do Redwoods NP. kilkanascie mil od Arcaty zjechaliśmy z autostrady 101 do miasteczka o wdzięcznej nazwie Trynidad w poszukiwaniu kawki i śniadania. Znależliśmy niesamowite miejsce! Dwie wytatuowane panie prowadzą tu kawiarnię, w której można zjeść bajgle z rozmaitymi dodatkami, płatki z owocami, domowe ciasta itp. Wszystko przyrządzane w absolutnie otwartej kuchni i przepięknie dekorowane. Byłam zachwycona panującą tam atmosferą, polecam każdemu. Zwłaszcza, że jedzenie nie tylko ślicznie podane ale i pyszne.
Trinidad skrywał jeszcze jedną, fantastyczną niespodziankę. Trzy tysiące słów o niej poniżej :
Było tam tak pięknie, że żal było odjeżdżać....
Czekały na nas jednak wielkie drzewa, więc wsiedliśmy wreszcie do samochodów.
Redwoods NP
Zaczęło się od tego, że przegapiliśmy Visitor Center i nie dostaliśmy map. Na szczęście, tuz przed wyjazdem pościągałam ze strony parków narodowych www.nps.gov mapy szlaków w PDFach i odpaliłam szczeniaczka. Pojechaliśmy do Lady Bird Johnson Grove. Piękny las, wyyysookie drzewa!
Największe wrażenie wywarł na mnie Fern Canyon. Niesamowite
miejsce. Jest dość głęboki (jak
przystało na kobietę nie umiem w metrach określić jego głębokości, Kicia mówi,
że około 15-20m) wąwóz, którego dnem płynie wartko strumień a zbocza porastają
mchy i paprocie. Po ścianach spływa woda, zasilając strumień, jest bardzo
wilgotno i zielono. Światło, które tam dociera tez jest zielone. Miałam
wrażenie, że jesteśmy na planie Jurassic Park i za chwilę wychynie zza kamienia
jakiś prehistoryczny jaszczur!
Wszędzie leżały zwalone pnie drzew, po których lub pod
którymi się przechodziło. W miejscach, gdzie trzeba było przejść przez strumyk
poprzerzucano proste pomościki. Po około pół mili szlak wspinał się ponad wąwóz
i do samochodu wracało się ścieżką wśród wysokich drzew.
Jadąc do utwardzonej drogi przejechaliśmy dwukrotnie przez
strumyczek, który przecinał parkowa drogę J
Kicia uwiecznił to kręcąc filmik swym ukochanym przyjacielem- ajfonem.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy plaży, poobserwować ogromne
fale. Ocean demonstrował tam swoją moc hucząc
głośno i opryskując nas słonym spreyem. Igi i Kuba postanowili powalczyć z
przybrzeżnymi falami, czego efektem były przemoczone spodnie. Kicia też nie
został suchy.
Tuż przed zmierzchem ruszyliśmy w drogę powrotną do Arcaty.
Przed zamknięciem sklepów zrobiliśmy jeszcze zakupy
spożywcze, żeby rano szybko ruszać w podróż i śniadanko spożyć w aucie. Jutro
bowiem czeka nas długa i trudna droga.
Piątek
Pobudka 6.45, szybka toaleta, obrzydliwa kawa wypita na
krawężniku i ruszamy ku kolejnej przygodzie. Przed nami ponad 350 mil, w tym serpentyny- przeprawiamy się przez góry w
kierunku wschodnim.
Początek drogi sympatyczny, nie żal opuszczać oceany, bo
żegna nas grubymi chmurami i deszczem. My jedziemy ku jaśniejszemu niebu, więc
mamy nadzieję, ku lepszej pogodzie. Pierwszy zaplanowany przystanek to Redding
za 220 mil, zjemy tam brunch.
Oszałamiające widoki. Kicia odpalił sprytny transponderek, który z
pamięci flash odczytuje mp3 i emituje je w postaci sygnału radiowego, które z kolei odbierają nasze samochodowe radia.
Dzięki temu wszystkim gra fajna muzyczka J.
W końcu w Redding zatrzymaliśmy się na tankowano a zjeść
postanowiliśmy w sympatycznie wyglądającej knajpce w lesie przy drodze. To była
bardzo dobra decyzja. Smażyli tam pyszne hamburgery, mieli sałatki i krewetki i
masę innych rzeczy. Było miło i smacznie J
lubimy takie bary.
Chłopcy znaleźli na tyłach złomka i zrobili mała sesje
zdjęciową. Madzia umiliła nam pobyt mini recitalem przy nieco rozstrojonym
pianinie.
Stamtąd już nie było daleko do wjazdu do Lassen Volcanic NP.
Zaczęły się niespotykane wcześniej widoki na rumowiska skalne i zdewastowany las. Wszędzie leży mnóstwo wielkich głazów, które podczas erupcji wypluł wulkan. Uświadomiło nam to siłę niszczycielską natury i naszą kruchość. Droga pięła się coraz wyżej i wyżej, temperatura na zewnątrz spadała i zaczęlo pokazywac się coraz więcej śniegu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z uroczych strumyków, tam Mania Waldi i Igi postanowili odłączyć się i pójść kilkumilowym szlakiem do wodospadu. My chcieliśmy zobaczyć Bumpas Hell i Sulphur Works a także zamarznięte jezioro. Pojechaliśmy więc wyżej.
Zaczęły się niespotykane wcześniej widoki na rumowiska skalne i zdewastowany las. Wszędzie leży mnóstwo wielkich głazów, które podczas erupcji wypluł wulkan. Uświadomiło nam to siłę niszczycielską natury i naszą kruchość. Droga pięła się coraz wyżej i wyżej, temperatura na zewnątrz spadała i zaczęlo pokazywac się coraz więcej śniegu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z uroczych strumyków, tam Mania Waldi i Igi postanowili odłączyć się i pójść kilkumilowym szlakiem do wodospadu. My chcieliśmy zobaczyć Bumpas Hell i Sulphur Works a także zamarznięte jezioro. Pojechaliśmy więc wyżej.
Niestety nie dane nam było zobaczyć Bumpas Hell, bo szlag
jest jeszcze pokryty śniegiem i lodem i nie wszyscy mieli odpowiednie buty.
Poza tym szło się tam półtorej godziny w jedna stronę a my chcieliśmy przed
zmierzchem wyjechać z najbardziej stromych gór. Zdecydowaliśmy wie, że jedziemy
w górę. Dalej był najwyższy punkt, u podnóża sprawcy tego bałaganu- Lassen Peak.
Postawilśmy auta na parkingu na wysokości
2594 m n.p.m. i pokręciliśmy się po okolicy. Było mnóstwo śniegu. Madzia weszła
do tunelu pod gigantyczna zaspą a reszta oddała się bitwie na Snieżki J
Po pół godzinie ruszyliśmy w dół. Zamarznięte jezioro było naprawdę piękne. Łamała się już na nim kra, więc było pokryte siatką błękitnej wody wypełniającej szczeliny w lodzie. Niesamowite wrażenie, zważywszy że jest Konic czerwca i temperatury przekraczają 20 stopni Celsjusza. Czas niestety płynął nieubłaganie i zdecydowaliśmy ruszać ku wyjazdowi z parku. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze gotujące się błota spowite oparami siarkowodoru. Lidzia nie zniosła tego smrodu i szybko oddaliła się na parking. My tez pomni jego toksyczności staraliśmy się nim nie zaciągać.
Pożegnaliśmy Lassen i pognaliśmy do Nevady do Carson City. Tuz przed naszym zjazdem z autostrady wpadliśmy na chwilkę do sportowego outletu i Kicia nabył sobie fajne buty trekkingowi a ja kijki J. Wreszcie około 9.30 zaparkowaliśmy na parkingu naszej ulubionej sieci moteli Supr8 i było bosko. Około 12 w nocy dotarli Łaki, wiec spokojni udaliśmy się na spoczynek.
Po pół godzinie ruszyliśmy w dół. Zamarznięte jezioro było naprawdę piękne. Łamała się już na nim kra, więc było pokryte siatką błękitnej wody wypełniającej szczeliny w lodzie. Niesamowite wrażenie, zważywszy że jest Konic czerwca i temperatury przekraczają 20 stopni Celsjusza. Czas niestety płynął nieubłaganie i zdecydowaliśmy ruszać ku wyjazdowi z parku. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze gotujące się błota spowite oparami siarkowodoru. Lidzia nie zniosła tego smrodu i szybko oddaliła się na parking. My tez pomni jego toksyczności staraliśmy się nim nie zaciągać.
Pożegnaliśmy Lassen i pognaliśmy do Nevady do Carson City. Tuz przed naszym zjazdem z autostrady wpadliśmy na chwilkę do sportowego outletu i Kicia nabył sobie fajne buty trekkingowi a ja kijki J. Wreszcie około 9.30 zaparkowaliśmy na parkingu naszej ulubionej sieci moteli Supr8 i było bosko. Około 12 w nocy dotarli Łaki, wiec spokojni udaliśmy się na spoczynek.
Dekorowanie samochodu wyklucza, ze Wojciech jest stoikiem.
OdpowiedzUsuńPrzykład: gdyby stoicy w wiekszej ilosci pojawili sie ma meczu tworzyli by trzeci sektor wznoszacy okrzyki: ludzie gooola. Jednak biorac pod uwage determinizm ,a przede wszystkim empiryzm wyznawany przez tu omawianego to stoikiem jest. Konkludując na koniec diagnoza: Wojciech to stoik niekompletny. Co do bloga to słyszałem, ze jest niepokój w redakcji National Geographic i pytania - dlaczego ci ludzie nie pracują jeszcze dla nas?!. Pozdrawiam z " Polska to piękna kraj"
Mówiłem, że pacific highway wymiata. Polecam piosenkę do tego "Road trippin" Red Hot Chilli Peppers. To pisane tam. I czekamy na dalsze wieści.
OdpowiedzUsuńpod tym jakże czytelnym nickiem kryje się Szymon S. (Wrocław)
OdpowiedzUsuńAleż domyśliłam się natychmiast, kim jest tajemniczy asdfzxzxc :)
OdpowiedzUsuń