niedziela, 28 lutego 2016

zaległa wyprawa 2008 do parków narodowych Kalifornii

Pierwsza wyprawa do USA w terminie 7-26 października 2008.
Plan podróży:
Przelot liniami KLM do San Francisco, pobyt u Arka i zwiedzanie miasta trzy dni. Potem odbiór auta z wypożyczalni i objazd parków narodowych Kalifornii.

Niezwykle podekscytowani wsiedliśmy do samolotu KLM na Okęciu. Zaczęła się nasza wielka przygoda. Przesiadka w Amsterdamie przebiegła dość sprawnie mimo godzinnego opóźnienia spowodowanego burzą.
Pierwszy raz w życiu znaleźliśmy się na pokładzie Boeinga 747 Jumbo-Jeta. Ten ogromny samolot wydał nam się niezwykle komfortowy. Karmili wspaniale, nieco się zdrzemnęliśmy i po 11 godzinach wylądowaliśmy w San Francisco. Jeszcze tylko stresik przy kontroli imigracyjnej (zupełnie zbędny, bo zostaliśmy przemile powitani), odbiór bagaży- ufff nic nie zginęło, i serdeczne uściski z oczekującym nas w hali przylotów Arkiem.
Zapakowaliśmy się do BARTa (szybka kolejka, w większości podziemna) i pojechaliśmy na San Francisco State University, bo Arek miał jeszcze zajęcia ze swoimi studentami. Zostawiliśmy walizki u niego w gabinecie i poszliśmy rozejrzeć się po okolicy.


Pierwsze wrażenie- dość ciepło, około 20 stopni (u nas październikowa szaruga a tu piękne słońce) ale wieje. Okazało się później, że wiało strasznie, jak zwykle w SF i był najzimniejszy tydzień października ostatnich lat. Dzięki temu nie było mgły. Mogliśmy oglądać zatokę i mosty do woli, bo widoczność była przewspaniała.
Pokręciliśmy się w pobliżu kampusu, obejrzeliśmy zachód słońca nad oceanem i poszliśmy do domu Arka. Uroczy, zabytkowy domek na wzgórzu. Arek oddał nam największa sypialnię, rozpakowaliśmy się, odświeżyliśmy i razem udaliśmy się do pobliskiej tajskiej restauracji na kolację. Po 21 padliśmy na twarze i zasnęliśmy snem sprawiedliwych J
Jetlaga nie stwierdzono. Rankiem wstaliśmy jak ludzie o 8.00, zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy na zwiedzanie tego pięknego miasta. Na naszej liście numerem jeden był słynny Golden Gate. 






Tu muszę przyznać jedno: komunikacja publiczna w San Francisco to istny majstersztyk. Jeździ metro tzw. MUNI, kolejka BART, tramwaje, autobusy, tramwaje zabytkowe i kolejki linowe. To wszystko pięknie połączone, więc turysta kupując trzydniową kartę dostanie się bez większego wysiłku w dowolnie wybrane przez siebie miejsce i nie straci fortuny (cena około 31 $). Następnego dnia wybraliśmy się do Golden Gate Park (nie jest on koło słynnego mostu). Fantastyczny, ogromny (ponad 4 km2) park w środku miasta. A w nim same cuda ;): najstarszy w USA ogród japoński prowadzony przez tę samą rodzinę, która założyła go przed atakiem Japończyków na Pearl Harbour, była potem deportowana i ostatecznie wróciła w latach 60-tych, ogród botaniczny, Conservatory of Flowers, Muzeum De Younga z bogatą kolekcją sztuki współczesnej, California Academy of Sciences (fantastyczne ekspozycje, akwarium, sfera z lasem deszczowym pełna kolibrów i motyli, żyjący dach no i PLANETARIUM). Pokaz w Planetarium wywarł na nas kolosalne wrażenie. Podroż do gwiazd była niesamowita. Polecam każdemu! 
wahadło Foucaulta w holu akademii

muzeum de Younga







Po tych atrakcjach wybraliśmy się na Ghiradelli Square, przejechać się słynnym linowym tramwajem- cable car. Fajne to.


Przeszliśmy się też najbardziej krętą ulicą świata- Lombard Street i udaliśmy się na kolacyjkę nad ocean, zahaczając po drodze o gejowską dzielnicę Castro. Tramwaje w SF to ciekawa rzecz. Trzy zabytkowe linie wspinają się po niezwykle stromych ulicach i są sporą atrakcją turystyczną, grały w wielu filmach i każdy widział ich zdjęcia. Oprócz nich jeżdżą „normalne tramwaje” przy czym są to odrestaurowane wagony z całego świata. Różnej maści i kształtu. W środku z reklamami z lat 50-tych np. z Rzymu czy Paryża J. Do tego mają w pełni nowoczesne tramwaje oraz dwa rodzaje metra i dziesiątki linni autobusowych. Jak wspominałam wcześniej komunikacja miejska jest wspaniała J. San Francisco bardzo nam się spodobało. Moglibyśmy bez końca włóczyć się ulicami, przysiadać na relaksik w parkach czy porcie. Jest to niewątpliwie miasto z charakterem. Spacer główną ulicą Market Street do samej zatoki był super pomysłem, przeszliśmy Golden Gate Bridge kontemplując zadziwiającą konstrukcję i oszałamiające widoki zarówno na miasto jak i na hrabstwo Marin po drugiej stronie zatoki. Nie jestem w stanie opisać wszystkich ciekawych miejsc, które odwiedziliśmy ale wszędzie było super. San Francisco awansowało do miana naszych ulubionych miast. Jest w pierwszej trójce J 






Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nastał czas porzucenia miasta nad zatoką i ruszenia w drogę.
11 października rano z lotniska SFO odebraliśmy auto (mid size SUV-Hunday Santa Fe), które przez następne 13 dni stał się naszym drugim domem, i pojechaliśmy z Arkiem na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, do Point Rhyes. Niezwykle odludne, piękne miejsce na półwyspie, porażające nieokiełznaną, dziką naturą. Silny wiatr od oceanu, niosący spray słonej, morskiej wody o mało nas nie przewrócił. Rosnące tu cyprysy są pochylone pod kątem 45 stopni do podłoża. Tylko one są w stanie tu przetrwać. W dole u podnóża klifu ryczy pieniący się ocean. To surowe piękno można podziwiać spod latarni morskiej lub ławeczki przy visitor center. Point Rhyes to wysunięty w ocean cypel, skąd można co roku obserwować wędrujące z Alaski na południe humbaki i wale błękitne. Niestety byliśmy tam za wcześnie i jeszcze nie zdążyły dopłynąć. Ale i tak warto było.







Następnego dnia koło południa zaczęła się nasza objazdówka. Wyjechaliśmy z SF na południe drogą nr 101. Pierwszym przystankiem było Gilroy- wielki outlet center, tam zrobiliśmy zakupy ciuchowo sprzętowe. Ceny były porażająco niskie zwłaszcza, że dolar był po 2,20 zł. Po zaspokojeniu szaleństwa konsumpcyjnego zjedliśmy kolację w sieciowej restauracji Black Bear. Grała staromodna szafa grająca. Podali nam dania wielkości absurdalnej. Moimi żeberkami można było nakarmić co najmniej dwie osoby, Wojtka filet z kurczęcia był chyba tak naprawdę z pterodaktyla, do tego pieczone ziemniaczki, sałata, warzywa itp.  Zanocowaliśmy w pobliskim motelu i rano ruszyliśmy do Monterey, przepięknego miasteczka nad zatoką Monterey. Śniadanie zjedliśmy przy fontannie z uroczym widokiem na zatokę. Nigdzie tak mi nie smakował bajgiel z serkiem Philadelphia. Wypiliśmy tu jeszcze pyszne cappuccino gapiąc się na fale. Pogoda dopisała, było bardzo słonecznie. Wyjeżdżając z miasteczka zaintrygował nas drogowskaz na 17 Miles Road. Skręciliśmy za nim. Cóż za widoki! Jedzie się krętą drogą tuż nad brzegiem pieniącego się oceanu. Po drodze mija się plaże z cała masą białych, obłych kamyków z których bywalcy wznoszą stosy. Są też fantastycznie zadbane pola golfowe,  ogrody przy rezydencjach i zagajniki powyginanych cyprysów. Zjechaliśmy na szybki lunch do jednego z klubów. Parking był odgrodzony mini żywopłotem z lawendy i szałwii. Nad fioletową chmurą z kwiecia unosiły się wielkie owady. Po dokładnym przyjrzeniu się okazało się, że to nie pszczoły giganty, tylko maleńkie ptaszki- kolibry.
Zrobiłam im zdjęcie, lecz poruszają się tak szybko, że migawka ledwie nadążyła a autofocus nie zdążył.










Po półgodzinnym popasie ruszyliśmy dalej Pacificą, no i się zaczęło. Co zakręt to okrzyk „zatrzymaj się tu!” i robienie zdjęć najpiękniejszego miejsca, za zakrętem okazywało się że to najpiękniejsze jest właśnie tam itd. itp.  






W efekcie tego fotograficznego szaleństwa, po obejrzeniu przepięknego zachodu słońca, dotarliśmy do Morro Bay na nocleg w całkowitych ciemnościach. Cały czas mamy problem z przestawieniem umysłów ze stanu „słońce i pogoda więc lato i do 22 jest widno” na „tu taka pogoda a jest październik i dzień nie jest długi”. Głodni jak psy wybraliśmy się do portu na rybkę, jedyną smażalnię prowadził Australijczyk, dawny żołnierz desantu, niezwykle interesujący osobnik. Pokroił ziemniaki na fryty, oprawił rybkę i zjedliśmy najlepsze Fish&Chips ever. Wypiliśmy piwko i poczołgaliśmy się do Motel6 na nocleg (najgorszy podczas wyprawy, nie polecam).
Wcześnie rano pobudka, bo chciałam o wschodzie słońca zrobić zdjęcia ogromnej Morro Rock. Zadziwiające miejsce. Z zatoki wystaje ogromna skała w kształcie wysokiej kopuły. Widok byłby sielski, gdyby nie ogromna elektrownia strasząca kominami, wybudowana tuż przy brzegu zatoki. Zdjęcia wyszły zadowalające, udało mi się nawet uchwycić polującego pelikana w momencie, kiedy rozcina dziobem taflę wody J





Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy dalej na południe. Robiło się coraz mniej wietrznie i coraz cieplej. Klify ustąpiły piaszczystym plażom, pustym o tej porze roku. W wolnym tempie dojechaliśmy do Santa Barbara. Widoki znane z serialu o tej samej nazwie, palmy piasek i woda… wakacje J






Stamtąd już krok do Miasta Aniołów. Było ono największym naszym rozczarowaniem. Brzydko i brudno. Hollywood Boulevard z aleją gwiazd wygląda jak główna ulica w zaniedbanym miasteczku… Uciekliśmy stamtąd czym prędzej na nocleg, który zarezerwowaliśmy w Anaheim tuż obok Disneylandu. Miasteczko bardzo sympatyczne, ulice wysadzane pięknymi, zadbanymi palmami. Bardzo fotogeniczne. Wiele miejsc kojarzy się z miasteczkiem Disneya. Np. śniadanie zjedliśmy w Mimi’s Caffee (Mimi była panną Myszki Miki). Knajpce obwieszonej filmowymi gadżetami. Śniadanie było mega obfite. Wszystko mają tu w rozmiarze XXL. Mój omlet z krabami i sałatką wyżywiłby rodzinę a filiżankę po cappuccino (pysznym) mogłabym założyć na głowę. Wojtek wziął kanapkę i dostał dwie buły z całym filetem z kury w środku J do tego pieczone ziemniaczki i sałatka. Po takim starcie dnia mieliśmy masę siły na zwiedzanie okolic. 












W przewodniku, który przed wyjazdem z Warszawy sprezentował mi Bobbi  opisana była Kryształowa Katedra, postanowiliśmy ją zobaczyć. To był strzał w dziesiątkę. Ogromna, szklana, protestancka świątynia projektu Philipa Johnsona stojąca w przepięknym, zadbanym ogrodzie z masą posągów, scenek z biblii i fonann. Obok stoi strzelista dzwonnica. Wnętrze jest przestronne, bardzo widne z wielkimi organami. Świątynia została zbudowana z 10 tysięcy prostokątnych szyb i jest w stanie pomieścić 2900 osób. Szyby, z których zbudowany jest kościół, nie są mocowane do jego struktury, ale połączone ze sobą silikonem, co pozwala budynkowi przetrwać trzęsienie ziemi o mocy do 8 stopni. Wewnątrz sali znajdują się organy posiadające 320 głosów, skonstruowane przez Fratelli'ego Ruffatti. Budowa kościoła rozpoczęła się w 1977 r. i zakończyła się w 1980 r. Było to bardzo kosztochłonne  przedsięwzięcie o wartości około 55 mln dolarów. Świątynia ta powstała, jako megakościół tradycji kalwińskiej, należącym do Kościoła Reformowanego w Ameryce. W połowie listopada 2011 r. została sprzedana za kwotę 57,4 mln dolarów rzymskokatolickiej diecezji Orange. Msze odprawiane w tym kościele są transmitowane na cały świat w kilkunastu językach. Kiedy weszliśmy do wnętrza zaatakowała nas wolontariuszka i usiłowała namówić na oglądanie transmisji w niedzielę. Po naszym, że w Polsce nie ma takiej transmisji, rzuciła się do pulpitu i zaczęła przeszukiwać książeczkę z programem. Ku jej bezbrzeżnemu zdziwieniu nie znalazła Polski J















Naszym następnym punktem programu było San Diego. Miasto o najłagodniejszym klimacie w USA. Cały rok około 25 stopni. Fantastycznie!
Faktycznie, bardzo ładnie tam. Ocean z ogromnymi falami, miasto na zboczu zatopione w bujnej zieleni i kwieciu. Jak w bajce. Do tego przepiękna marina i miasteczko jak z westernu. Wart zobaczenia był również Bilaboa Park. My postanowiliśmy nadrobić szczenięce lata i wybraliśmy przebogatą ofertę Sea World. Fajny park tematyczny, związany, jak sama nazwa wskazuje, z morzem. Obejrzeliśmy pokazy delfinów i orek, dziesiątki pingwinów, różne odmiany waleni, ryb… Pospacerowaliśmy w tunelu pod rafą koralową i wybraliśmy się symulatorem helikoptera na biegun południowy. Cały dzień nam to zajęło. Bawiliśmy się przednio. Rodzinom z dzieciom polecam J
sea world




lunch

delfiny

biełucha




W San Diego hotele były nie na naszą ówczesną kieszeń więc na nocleg wybraliśmy nasz ulubiony Super8 w San Ysidro na samej granicy z Meksykiem. Miasteczko całkiem sympatyczne, bardzo dobre miejsce na niedrogie zakupy, lecz sama granica zrobiła na nas przygnębiające wrażenie. Druty, pas ziemi niczyjej oświetlony jupiterami jak stadion podczas rozgrywek… Jako obywatele ze strefy Schengen poczuliśmy się jak w Berlinie w latach 80-tych.
Kolejnym, zaplanowanym punktem wyprawy był park narodowy Joshua Tree. Żeby się tam dostać wyjechaliśmy z miasta autostradą nr 15 a właściwie próbowaliśmy wyjechać. Korek był tak ogromny, że ta wielopasmowa arteria przypominała gigantyczny parking. Żółwie tempo nie wróżyło, że dotrzemy na miejsce o ludzkiej godzinie. Ale od czego mam zawsze mapy? Znalazłam trasę alternatywną, drogami stanowymi i lokalnymi ale wyglądającą na krótszą (oczywiście, gdyby korka nie było byłaby na pewno wolniejsza). Dotoczyliśmy się więc do najbliższego zjazdu i ruszyliśmy przygodzie na spotkanie! Że mi mowy nie odjęło jak rozentuzjazmowana plotłam o tej przygodzie… Zaczęło się niewinnie. Droga nr 8 east, dwupasmówka potem zjazd na przyzwoitą 67, która jednak za Lakeside zrobiła się wyraźnie węższa i bardziej kręta. Zjechaliśmy na 79, słońce chylące się ku zachodowi nastrajało nas bardzo pozytywnie więc grzaliśmy dalej z prędkością około 55 mil/h. Tuż po zapadnięciu szarówki nasz Hyunday zażyczył sobie paliwa. OK tylko skąd tu wziąć stację. Na mapie była jakaś zaznaczona ale trzeba było zjechać nieco w bok. Nie mieliśmy innego wyjścia. Kilka razy zawróciliśmy błądząc i wreszcie pojawiła się upragniona stacja. Karta moja się tam nie spodobała, zapłaciłam więc gotówką. Spotkała mnie tam największa porażka językowa. NIE ZROZUMIAŁAM ANI SŁOWA z kilku prób pokonwersowania ze mną. Dziś wydaje mi się, że koleś miał koszmarną wadę wymowy J. Dalsza droga była jeszcze bardziej osobliwa. Wjechaliśmy w drogę nr 371, która pięła się coraz bardziej pod górę, temperatura z 30 stopni gwałtownie zaczęła spadać aż w jednym miejscu ujrzeliśmy szron. Było koło 0. Czuliśmy, że jest bardzo wysoko, panujące egipskie ciemności uniemożliwiały orientację no i od 2 godzin nie spotkaliśmy żadnego innego auta. Absolutne pustkowie, gdzieniegdzie skały zero roślin… Nie wiem kiedy znaleźliśmy się na drodze 74 jadąc cały czas pod górę. Trochę strach nas obleciał, że zabłądziliśmy mimo bardzo dokładnego atlasu drogowego Kalifornii. Przecięliśmy rezerwat Indian Santa Rosa z biednymi , skleconymi z byle czego domami. Nagle, kiedy już nadzieja na cywilizację prysła zobaczyliśmy w oddali dużo poniżej naszego położenia światła miasta. Hurra! To musiało być Palm Springs! I było. Tyle, że koszmarnymi serpentynami zjeżdżaliśmy do niego jeszcze godzinę. Droga, którą zmierzaliśmy nazywana jest Pine to Palm Highway. Taki z niej highway jak z drogi z Witkowic do Borowna! Zero balustrad, przepaść z jednej strony, skały z drugiej. Przejechaliśmy przez przełęcz w górach San Jancinto na wysokości około 1700 m n.p.m i zjechaliśmy do miasta na 146 m n.p.m. Było grubo. Palm Springs położone na pustyni jest zieloną oazą z niezwykle luksusowymi polami golfowymi, sztucznymi szemrzącymi strumieniami, fontannami i bujnie zielonymi ogrodami. Przy czym nie jest to naturalna oaza, lecz powstała przez nawadnianie bez opamiętania wodą, która przypływa potężnym akweduktem z rzeki Kolorado. Pochłania ta fanaberia rocznie miliony dolarów a tymczasem Indianie żyjący w górach wiodą niezwykle prostą i ubogą egzystencję. Od tamtej wyprawy bardziej rozumiem piosenkę San Jancinto Petera Gabriela…. Po karkołomnym zjeździe i przejechaniu przez rozświetlone i ciepłe Palm Springs (temperatura z okolic 0 wzrastała wraz ze zjazdem aż do 28 stopni) dojechaliśmy do naszego celu podróży, motelu Safari Inn w Joshua Tree. Właściciel, przemiły Hindus czekał na nas z niepokojem, bo dotarliśmy na 23.40 zamiast na prognozowaną 19.00 i powitał nas polskim dzień dobry. Okazało się, że spędził na studiach kilka miesięcy w Polsce :D
Motel był nieco tekturowy z brzęczącym neonem emitującym co chwilę bzzz bzzzzz J ale czysty i prawie pusty. Zasnęliśmy natychmiast. Poranek obudził nas ostrym słońcem, po obfitym śniadaniu w sąsiedzkiej knajpce pojechaliśmy oglądać cuda w parku narodowym. Przepiękne miejsce. Trochę odrealnione. Grupy skał wyglądają jakby jakiś olbrzym je poukładał a gdzieniegdzie nawet podmurował. Wszędzie zatrzęsienie drzew Jozuego (jukka krótkolistna) do tego niebieskawe turzyce, żółte piaski i kobaltowo niebieskie niebo i już sukces pamiątkowych fotek murowany. Objechaliśmy część północną parku, odwiedziliśmy przeuroczą hidden valley, ogromne pole kaktusów cholla i wjechaliśmy na najwyżej w parku położony punk widokowy Keys View. Dopiero stamtąd zobaczyliśmy ogrom gór, przez które przejechaliśmy, jak i bezkres pustyni. Fantastyczne. Musimy tam jeszcze wrócić. Zaliczyliśmy jeszcze spektakularny zachód słońca i już w mroku wróciliśmy do motelu. 











Po drodze pod naszymi kołami zginął królik… mamy nadzieję, że nie jedyny tam żyjący. Następnego dnia przejechaliśmy się „ścieżką geologiczną” przeznaczoną dla samochodów z napędem na obie osie. Droga malownicza, zjeżdża się na dolną pustynię ale jest bardzo łatwa. Nie wiem czemu wymagali napędu na 4 koła, wystarczył jedynie nieco wyższy prześwit. 

Stamtąd wyjechaliśmy z parku drugim wyjazdem i pojechaliśmy na spożywcze zakupy do lokalnego hipermarketu w Yucca Valley. Następnego dnia czekała nad długa droga przez pustynię i postanowiliśmy zrobić sobie piknik po drodze. Rankiem pożegnaliśmy naszego gospodarza i ruszyliśmy dalej. Zaplanowaliśmy tankowanie w Twentynine Palms. Nie było to takie proste, jak nam się wydawało. Droga przez miasteczko (jedyna) była zablokowana przez policję. Skręciliśmy więc w boczną uliczkę, bo zauważyliśmy że można z niej wjechać na parking przed sklepikiem a z tego parkingu wyjechać na następną dróżkę, a z niej na kolejny parking, kolejną dróżkę i wreszcie na upragnioną stację benzynową. Jazda równolegle do zamkniętej drogi, mimo, że całkowicie legalna jedynie może nietypowa dla autochtonów, nie spodobała się szeryfowi, który dopędził nas na swym rumaku i zatrzymał pytając co robimy. Wytłumaczyliśmy, że chcemy zatankować auto, pozwolił nam podjechać do dystrybutora i zaczął pogawędkę typu a skąd wy, gdzie jedziecie, podoba wam się u nas itp. W tym czasie wyjaśniło się, czemu droga jest zamknięta- świętowano 20 lat rozwoju (cokolwiek to oznaczało) i drogą przemieszczała się radosna parada. Musieliśmy ją, w towarzystwie szeryfa na koniu, przeczekać. Gdy skręciła w boczną drogę wiodącą do szkoły pozwolono nam ruszyć. Straciliśmy godzinę, ale warto było. Zarówno pogawędka jak i parada były niezwykle ciekawym urozmaiceniem naszej drogi.







Pojechaliśmy, więc drogą nr 62 a potem 95. Było pusto, spotkaliśmy przez prawie 5 godzin może 5 aut. W okolicach Havasu Lake zaczęliśmy się rozglądać za legendarną drogą 66. Znaleźliśmy drogowskaz, ale nijak nie mogliśmy w nią trafić wreszcie przy trzeciej próbie udało się. Nie jest ona już oficjalną drogą. Route 66 została oficjalnie skreślona z listy autostrad krajowych 27 czerwca 1985, kiedy została zastąpiona przez autostradę Inerstate 40. Uznano wtedy, że istniejące jeszcze jej odcinki nie odpowiadają wymogom nowoczesnych dróg międzystanowych. Owszem, nie odpowiadają. Nie chodzi mi oczywiście o zniszczoną nawierzchnię, co przy tym statusie drogi nie jest niczym dziwnym, ale o to, że jest dość wąska, niezwykle kręta, miejscami stroma. Doprawdy nie wiem, jak mogły nią jeździć ciężarówki wyładowane towarem (podobno na niektórych odcinkach podjeżdżały tyłem). Nasz Hyunday nie robił nic sobie z legendy i parł gładko naprzód. Oglądaliśmy więc niekiedy zachwycające, niekiedy przygnębiające krajobrazy, wymarłe osady i nieczynne stacje benzynowe. Zdarzały się też sklepy z pamiątkami, przydrożne bary i restauracje w dawnym stylu lat 60tych, przykładem jest osada Oatman z czynnym hotelem, restauracjami, barami i sklepami oraz plączącymi się między turystami zdziczałymi osłami.
Droga bywa na tyle trudna, że trzeba przeznaczyć na przejazd nią dwukrotnie więcej czasu niż na normalną drogę.








Wreszcie, wieczorem dotarliśmy do Flagstaff do motelu Super8. Wrzuciliśmy bagaże do pokoju i pojechaliśmy coś zjeść. Przez przypadek znaleźliśmy maleńką tajską restaurację (Little Thai Kitchen), zjedliśmy tam kolację. Ależ pycha!!! Fantastyczne jedzenie. Obiecaliśmy sobie, że tam wrócimy. Najedzeni jak bąki pojechaliśmy do motelu, musieliśmy się wyspać, bo jutro czekał nas wielki dzień- Wielki Kanion.
Ruszyliśmy o poranku niezwykle podekscytowani. Jadąc przez równinę spekulowaliśmy czy wywrze na nas duże wrażenie czy nie, znamy go wszak z tysięcy filmów i zdjęć. Nawigacja wskazała, że jesteśmy tuż tuż tymczasem nadal byliśmy na płaskim wśród jałowców i sosenek. Zaparkowaliśmy i ruszyliśmy ścieżką w kierunku krawędzi. O rany! Po minięciu ostatniego jałowca nagle ukazała nam się wielokolorowa i wielopiętrowa czeluść. Coś absolutnie niebywałego, zapierającego dech w piersiach. Kanion jest przeogromny, nie do wiary, że jego autorem jest dzika rzeka Kolorado, której nawet nie sposób dostrzec. To wygląda jak wysokie góry wywrócone na lewą stronę. Istnieją różne hipotezy na temat powstania kanionu. Najbardziej rozpowszechniona mówi o tym, że proces powstawania był wydłużony w czasie, Według niej kanion zaczął powstawać w zachodniej części obecnego przebiegu 17 mln lat temu, natomiast wschodni kraniec ukształtował się 5-6 mln lat temu. W następnych milionach lat trwało wcinanie się wgłębne rzeki i pogłębianie kanionu, przy zachowaniu jego długości. Według tej wersji rzeka Kolorado żłobiła kanion w miarę, jak płaskowyż Kolorado się podnosił. Inna wersja mówi o tym, że cały kanion ukształtował się w przeciągu bardzo krótkiego czasu, nawet kilku dni.
Rozpoczęliśmy wędrówkę od jednego punktu widokowego do kolejnego. Tym sposobem, przez cały dzień obejrzeliśmy krawędź południową. I znów obietnica, że wrócimy tu kiedyś i zobaczymy kanion z wyższej krawędzi północnej. Na wschodnim krańcu, koło wierzy widokowej zobaczyliśmy wreszcie rzekę, zjedliśmy przygotowany wcześniej posiłek i ruszyliśmy w stronę drogi 89. 










Przyglądając się mapie doszłam do wniosku, że wybierzemy wariant 89A i przejedziemy mostem Navaho. To była świetna decyzja. Droga jest ekstremalnie malownicza. Gdyby nie to, że musieliśmy dojechać aż do Las Vegas pewnie zatrzymywalibyśmy się częściej. Też zapisaliśmy ją na liście „must visit again”.  Most Navaho nad Green Colorado też zrobił na nas super dobre wrażenie. Bardzo ciekawa konstrukcja spinająca dwa brzegi głębokiego kanionu a w dole zielona rzeka. Skały czerwono rude. To wszystko wyzłocone promieniami zachodzącego słońca. Słowem przepięknie.  Dalej już było coraz ciemniej. Zobaczyliśmy jeszcze dziwne skały w kształcie czaszek obcych rozrzucone przy samej drodze, zrobiliśmy tam kilka fotek i pojechaliśmy w mrok dalej. 












W pewnym momencie, jadąc autostradą nr 15 w zupełnych ciemnościach dostrzegliśmy łunę, a chwilę później po osiągnięciu kolejnego wzgórza ogromne morze ognia w dole. To Las Vegas, miasto rozpusty. Wybudowane w dolinie na środku gorącej pustyni w najbardziej absurdalnym miejscu, jakie można było wymyślić.
Klimat jest subtropikalny i generalnie NIE DO ŻYCIA. Lata, od czerwca do września, są bardzo gorące ze średnimi temperaturami od 34 °C do 40 °C w ciągu dnia i od 21 °C do 26 °C nocą. Średnia temperatura 72 dni przekracza 38 °C. W lipcu i sierpniu często jest grubo ponad 40°C. Wilgotność powietrza ma bardzo niski poziom, często wynoszący poniżej 10%. Ja wysiedliśmy z auta na hotelowym parkingu zatkało nas od upału. Było przed północą a temperatura przekraczała 32 stopnie. Zaszaleliśmy i zarezerwowaliśmy sobie na 2 noce hotel Mirage. Jeden z bardziej luksusowych, jak przystało na 4 gwiazdki był naprawdę bardzo komfortowy. Z całą masą atrakcji (które nas nie interesowały). Odświeżyliśmy się, przebraliśmy i ruszyliśmy na Strip. Po północy a wrażenie jakby życie się tu dopiero zaczynało. Spóźniliśmy się niestety na ostatni pokaz fontann pod Bellaggio, zajrzeliśmy do Cesar Palace, Venetian i Paris Paris. Imponujące. Nie mieliśmy jednak siły długo się włóczyć, był to jeden z najdłuższych i obfitujących we wrażenia dni naszych wakacji. Udaliśmy się więc na zasłużony wypoczynek. 











Rankiem ;) koło 12.00 śniadanko i ZAKUPY J Premium Outlets w LV zadowoli każdą zakupoholiczkę. My skupiliśmy się na odzieży sportowej, która była tu za bezcen. Część tych rzeczy służy nam do dziś.
Pospacerowaliśmy po Secret Garden z białymi tygrysami, popluskaliśmy się w basenie i tak spokojnie i relaksowo upłynął nam dzień. 











Jeszcze tylko przepuściliśmy po 20 dolarów w kasynie i wcześnie, jak na Vegas poszliśmy spać. Pobudkę zaplanowaliśmy na wczesny poranek, bo przed nami była Dolina Śmierci.
Wjechaliśmy do niej od strony Pathrump (droga nr 160), gdzie zakupiliśmy wodę i zatankowaliśmy brykę pod korek. Zadziwiające miejsce. Im bardziej zanurzaliśmy się w dolinę, tym bardziej ogarniało nas wrażenie, że jesteśmy na innej planecie. Beżowo-żółte krajobrazy z dziwnymi formacjami skalnymi i zero życia. Gorąco. Temperatura dochodziła do 116°F (ponad 46°C). Każde wyjście z klimatyzowanego samochodu było katorgą. Czuliśmy w oskrzelach żar wdychanego powietrza, zmieniliśmy sandałki na buty trekkingowe, bo parzyło nas w stopy. Mimo tych niedogodności, a może dzięki nim również, to miejsce nas urzekło. Surowe piękno natury, nieprzyjazne i niegościnne lecz niewyobrażalnie piękne. Chyba najbardziej podobał się nam Zabriskie Point, znany z filmu Antonioniego o tym samym tytule. Kręciliśmy się po punktach widokowych do zachodu słońca. 








Kiedy niebo zaczynało się czerwienić ruszyliśmy ku wyjazdowi z parku narodowego drogą 190 a potem 395. Nocleg zarezerwowaliśmy w motelu w Bishop. Stamtąd było blisko do Tioga Road (nr 120) przecinającej Yosemite. Dotarliśmy do motelu po 22.00, wykończeni długim i intensywnym dniem. Żeby jak najsprawniej dostać się do pokoju, zostawiłam parkującego Wojtka i łapiąc jedynie portfel i paszport wyskoczyłam do recepcji. Było już dość chłodno, a ja w bluzce na ramiączkach, krótkich spodenkach i japonkach ale co tam. Recepcjonista, po raz pierwszy podczas naszej podróży, zachowywał się niegrzecznie. To znaczy nie mówił niczego niegrzecznego, bardzo sprawnie mnie obsłużył ale cały czas bardzo dziwnie mi się przyglądał. Trochę jakby kosmitę zobaczył, na koniec rzucił, że można włączyć ogrzewanie w pokoju.
Wojtek był już gotów z walizkami, zapakowaliśmy się więc do pokoju i szybko zasnęliśmy. Obudził nas jakiś zgiełk, słońce już świeciło, było około 9 rano. Rozchyliłam zasłony i zamarłam. Tuż pod naszym oknem przechodziły grupy ludzi ze snowboardami, ubrani w kombinezony narciarskie. Zrozumieliśmy reakcję recepcjonisty… sezon narciarski w toku a tu nagle meldują się dwa golasy :D.
Okazało się, że za naszym hotelem jest wielka góra- Mount Whitney- najwyższy szczyt kontynentalnej części USA, hotel leży na 1200 m n.p.m. (Dolina śmierci 56 m p.p.m.) a góra ma ponad 4400 m n.p.m. I na niej w październiku już jest masa śniegu. Było +3 stopnie. Ubraliśmy się więc w dżinsy i polary i poszliśmy na śniadanko J
Chcieliśmy zatankować do pełna, jak najbliżej wjazdu do parku narodowego, bo przeczytaliśmy ostrzeżenie, że stacja benzynowa na jego terenie jest nieczynna. Tak wybieraliśmy miejsce, że minęliśmy ostatnią mieścinę i dotarliśmy do skrzyżowana z drogą 120. Na szczęście był tam samotny Shell. Boleśnie przekonaliśmy się co oznacza gospodarka rynkowa w czystej formie. Zapłaciliśmy 4,60$ za galon (po drodze od 3,00-3,50$). Cóż, jedyna stacja w sporym promieniu do tego przy wjeździe do parku, przez który żeby przejechać trzeba mieć pełen bak.
Tioga Road to przepiękna, widokowa trasa. Trzeba jednak uważać, bo jest zamykana pod koniec października a otwierana w maju z powodu ogromnych opadów śniegu. Nam się udało. Tydzień później ją zamknęli. W kolejnym roku była tam nasza koleżanka Ela. Wybrali się na początku maja, niestety nie sprawdzili na stronie www.nps.gov i pojechali w ciemno. Musieli potem objechać góry i nadrobili 300 mil.
Zajechaliśmy do Yosemite Valley,  zobaczyliśmy słynny Tunel View, spróbowaliśmy sfotografować gigantyczną granitową skałę El Capitan (stojąc u jej podnóża było to zadanie nieomal niewykonalne), odwiedziliśmy Sekwoje w Mariposa Grove i dalej drogą Wawona wyjechaliśmy do Fresno. Yosemite jest przepiękne i do tego absolutnie różne od wszystkiego co dotychczas widzieliśmy. Widoki są powalające, chwilami przypominające najwyższe partie Alp.






























Następne dwa dni to zwiedzanie parków narodowych Sequoia i Kings Canyon.
Mamutowiec olbrzymi zwany u nich Sequoia (w odróżnieniu od sekwoi wiecznie zielonej , które zwą Redwoods i rosną na wybrzeżu północnej Kalifornii i Oregonu) to majestatyczne, ogromne i niebywale piękne drzewa. Zakochaliśmy się w nich. Rozmiar, kolor kory i igieł oraz to jakie są w dotyku sprawia, że obcowanie z nimi jest absolutnie fantastyczne. Przechadzając się ścieżką wytyczoną między nimi sprawia, że czujesz się jak krasnoludek. Chodząc po szlakach w parku, spotkaliśmy niedźwiedzia czarnego. Na szczęście znalazł coś do jedzenia i nie zaszczycił nas swoją uwagą. Przejeżdżając w stronę Visitor Center zobaczyliśmy znaki o zadymieniu i pożarze. Trochę się wystraszyliśmy, widoczność się wyraźnie pogorszyła. Pojawił się strażnik z tablicą ze znakiem stop, taką jaką mają przeprowadzacze dzieci koło szkół, i kazał poczekać na autko z napisem Follow Me. Przeprowadziło nas ono przez najbardziej zadymiony odcinek drogi. 



Po przyjeździe do visitor center tajemnica się wyjaśniła. To są kontrolowane podpalenia lasu sekwojowego. Okazało się bowiem, że pożary są konieczne do rozmnażania sekwoi. Tylko podczas pożaru z szyszek, które mogą pozostawać na drzewie nawet 40 lat, wysypują się nasiona. Spadają one na wypaloną, nawiezioną pełnymi minerałów popiołami glebę, na której zostały spalone wszystkie gatunki konkurujące z młodymi siewkami sekwoi o wodę i światło. Dzięki temu młode drzewka mają łatwiejszy start. Sekwojom takie pożary nie szkodzą, bo ich kora jest ognioodporna. Zadziwiające drzewo. Duże drzewa, jak Generał Grant czy Generał Sherman mają wiek szacowany na około 3000 lat. Sekwoje występują dziko tylko na obszarach położonych pomiędzy 1500-2500 m n.p.m. na zachodnich stokach gór Sierra Nevada w Kalifornii. Żeby je więc podziwiać w ich naturalnym środowisku trzeba się więc wybrać do tego pięknego stanu.














Następnego dnia wybraliśmy się do sąsiadującego parku narodowego Kings Canyon. Jest to najgłębszy w USA kanion, mający w najgłębszym miejscu 2500 m. Droga wiodąca na dno kanionu jest bardzo malownicza. Kręta i stroma, cały czas po jednej stronie jest głęboka przepaść. Na szczęście od przepaści oddziela drogę niski murek. Zjechaliśmy na samo dno, tam gdzie droga się kończy. Jest tam camping, o tej porze roku nieczynny o nazwie Cedar Grove Village. Mieliśmy zaplanowany tam piknik. Była piękna pogoda, taka złota polska jesień i absolutna cisza. Poza nami nikogo więcej tam nie było. Nie udało się. Gdy wysiadłam z auta ogarnął mnie irracjonalny lęk. Tak duży, że byłam autentycznie przerażona. Miałam absolutną pewność, że jak tam zostaniemy, stanie się coś strasznego. Nie wierzę w przeczucia i nie reaguję nigdy histerycznie, chyba dlatego Mąż bez słowa odpalił silnik i zawrócił. Do dziś nie wiem o co chodziło. Nigdy też później nie doświadczyłam czegoś takiego. Piknik zrobiliśmy przy wodospadach Grizzly Falls, spotkaliśmy tam pierwszy raz w życiu Amiszów.










Wróciliśmy na nocleg do Visalii tak krętą drogą, że musiałam usiąść za kierownicą, żeby opanować mdłości. Nie było ani kawałka prosto, przechodziło się z zakrętu w zakręt. Makabra.
Kiedy już zjechaliśmy do doliny, otworzyliśmy okna. Zapach kwitnących gajów mandarynkowy upajał. Okolice Fresno to właściwie spiżarnia Kalifornii. Jest tu bardzo żyzna gleba a położenie między górami zatrzymuje wilgoć i stwarza idealne warunki dla upraw warzyw i owoców.  Jadąc drogą między plantacjami napotkaliśmy samotny kiosk z winogronami, bezobsługowy. Winogrona popakowane były w półkilogramowe torby, wypisana była cena 2,5 dolara za sztukę i stała skrzynka-skarbonka na pieniądze. Wzięliśmy dwie, wrzucając należność. Super! Ciekawe jak ten sposób sprzedaży sprawdziłby się u nas…

Niestety nasza podróż dobiegała końca. Następnego dnia wróciliśmy do San Francisco, zjedliśmy pożegnalną kolację z Arkiem i następnego dnia odlecieliśmy do Europy.
To były fantastyczne wakacje, zostawiły nam masę wrażeń i wspomnień oraz 2500 zdjęć J.
Przejechaliśmy 2200 mil, jak na 13 dni nieco zbyt intensywnie. Weźmiemy to pod uwagę planując kolejną wyprawę.
Porady:
  • ·      NOCLEGI. Planując noclegi korzystaliśmy z oferty moteli Wyndham- Super 8, Days Inn, Travelodge itp. Wystarczy wejść na www.super8.com i można zarezerwować nocleg w każdym z wymienionych i jeszcze w kilku kolejnych. Po podaniu miasta i daty otrzymacie wszystkie możliwości często z dużymi zniżkami. Skorzystaliśmy też z oferty sieci Motel 6, ale nie jest to nasza ulubiona sieć.
  • ·      WYPOŻYCZENIE AUTA. Samochód wypożyczyliśmy w Thrifty, innym razem w Dollar. Korzystamy zazwyczaj z pośrednika www.autoeurope.pl. Mają dobre zniżki i oferują auta z pełnym ubezpieczeniem (co jest nie bez znaczenia, bo polisa może podwoić kwotę za najem). Najlepiej brać z rozszerzonym zakresem ochrony na podwozie i szyby bez wkładu własnego. Śpi się wtedy spokojnie.
  • ·      NAWIGACJA. Świetnym narzędziem planowania drogi są oczywiście gogle maps, żeby jednak skorzystać z nich jako nawigacji potrzebny jest internet. Nawet nabycie karty pre-paid nie gwarantuje sukcesu, bo na pustyniach i w górach oraz parkach narodowych nie ma zasięgu żadnej sieci. Nam sprawdziło się wykupienie aplikacji CoPilot (używamy iPhona i iPada). Koszt nie był wielki, około 100 zł a niezawodność spora. Do tego proponuję nabyć dokładną mapę drogową. Moimi ulubionymi są atlasy drogowe poszczególnych stanów Benchmark Road & Recreation  Atlas.
  • ·      BILETY WSTĘPU DO PARKOW NARODOWYCH. Jeśli planujecie odwiedzić cztery i więcej parków narodowych warto w pierwszym kupić kartę  Annual Pass „America the Beautiful”. Jej posiadacz przez rok ma darmowy wjazd do każdego parku narodowego USA oraz wszelkich miejsc pamięci i lasów zarządzanych przez federalne agencje. Karta jest imienna, podczas wjazdu pokazuje się ją i dokument poświadczający tożsamość. Na odwrocie jest miejsce na dwa podpisy, i tylko te dwie osoby mogą jej używać, przy czym uprawnienie dotyczy wszystkich osób znajdujących się w jednym aucie z posiadaczem (maksymalnie 4 dorosłych i 2 dzieci). Koszt karty to 80$
  • ·      JAZDA AUTEM. Nie warto przekraczać dozwolonej prędkości. Drogi są monitorowane a Highway Patrol pojawia się znikąd. Niejednokrotnie widzieliśmy wyprzedzające nas auto na totalnym pustkowiu i za kilka mil stojący ten sam pojazd z zaparkowanym przy nim radiowozem. Kary są dotkliwe, włącznie z pozbawieniem wolności. Na wyrozumiałość szeryfa nie ma co liczyć.W samochodzie nie może znaleźć się otwarta butelka z alkoholem. Nie może go pić pasażer. Wszystkie flaszki muszą wylądować w bagażniku.Inaczej jest też zorganizowana kolejność opuszczania skrzyżowań dróg równorzędnych. Z czterech stron są umieszczone znaki stopu i narysowane linie bezwarunkowego zatrzymania. Samochód podjeżdża, zatrzymuje się a skrzyżowanie opuszcza ten który podjechał pierwszy i tak w kolejności przyjechania odjeżdżają. Proste? Czy są na tym tle zatargi? Nie widziałam. Nikt nie wymusza pierwszeństwa. Może dlatego, że wszędzie są kamery ;) wiecie: Wielki Brat patrzy. Paliwo jest tanie, sprzedawane na galony (około 4 litry) a spalanie auta podawane jest w milach jakie dany samochód przejedzie na jednym galonie. Stacje benzynowe są głównie bezobsługowe, czyli podjeżdzasz, wsadzasz kartę do czytnika, wyjmujesz, wybierasz rodzaj paliwa i tankujesz, a Twoja karta obciążana jest zapłatą po jego zakończeniu. Ale... no właśnie. Bardzo często taki czytnik pyta o ZIP kod. Niestety nie rozumie maszyna, że kraj pochodzenia jest inny niż US. Czasem udało się wpisać kod pocztowy jakiegoś hotelu i poszło ale niestety częściej trzeba było udać się do sklepu i zrobić tam przedpłatę (preautoryzacja karty). Niewygodne to, bo pytają za ile chcesz zatankować. Na moje nie wiem do pełna robiliśmy autoryzację nap na 50 dolarów a z karty i tak schodziła kwota, która wyszła po zakończeniu tankowania. Jak się podało za niską kwotę to automat po prostu przestawał tankować i odjeżdżaliśmy z niepełnym bakiem. Trzeba więc dobrze szacować.
  • ·      ZAKUPY. USA to prawdziwy raj zakupoholików. Jest tu cała masa centrów handlowych, outletów, hipermarketów, butików, targów i innych miejsc  z wszelakimi towarami. Jedyna uwaga: podawane są zawsze ceny netto. Należy do nich doliczyć stanowy podatek od sprzedaży, taki odpowiednik naszego VATu. Wynosi on różnie w każdym stanie, średnio około 10% (w New Jersey nie obejmuje ubrań!). Trzeba więc pamiętać, że cena na metce to nie wszystko, co zapłacisz.
  • ·      JEDZENIE. Mimo, że to kolebka hamburgera, kuchnia Amerykańska jest niezwykle bogata. Trzeba pamiętać, że to kraj emigrantów i każda z nacji przywiozła tu swe nawyki żywieniowe i ulubione potrawy. Dlatego możesz tu zjeść wszystko o czym zamarzysz. W Kalifornii mają obsesję zdrowego żywienia. Wszędzie masa sałatek i żywności organicznej, do tego sąsiedztwo oceanu dostarcza mnogości ryb i owoców morza. Tu też widzieliśmy najmniej osób z nadwagą. Trzeba tu jedynie uważać na wielkość porcji- są gigantyczne i na ogromne ilości cukru dodawanego do wszystkiego. Jogurty i soki są tak przesłodzone, że nie da się ich wypić (jedynie te jednodniowe, my polubiliśmy Simple Orange z kawałkami owoców). Generalnie miłośnik węglowodanów popłacze się tu ze szczęścia. Lubimy ich śniadania z omletami na milion sposobów. Zjadłam tu też najlepszego steka i żeberka w życiu. No i fantastyczną zupę z małży oraz sterty owoców, oczywiście z organicznych upraw ;). Dobra kawa jest tylko w sieci Starbucks oraz lokalnych kawiarniach wzorowanych na włoskich i prowadzonych często przez Włochów. Niestety są one tylko w większych miasteczkach. Na prowincji to, co nazywają kawą, jest najgorszą lurą świata.