sobota, 30 czerwca 2012

Wybrzeże Pacyfiku, Redwoods NP- dzień trzeci, czwarty i piaty, środa-piatek

Muszę trochę nadrobić. Brak dostępu do netu i koszmarne zmęczenie spowodowało, że zamilkłam  na zbyt dlugo. Zaczynam więc odrabianie zaległości.
Środa
Poranek zaczął się nerwowo. Nie ruszyliśmy raniutko po auta, bo czekaliśmy na znajomą Waldzia i Mani, która zawiozła naszych trzech dzielnych kierowców do wypożyczalni Dollar na SFO. Ada pojawiła się okolo 10.30 przepraszając już od drzwi... Wsiedliśmy do jej auta i za 20 minut stanęliśmy w długim ogonie do wypożyczalni. Po około godzinie odebraliśmy trzy Fordy Escape i wróciliśmy do hotelu po resztę grupy. Auta zostały załadowane i stosownie udekorowane :). Autorem pomysłu dekoracji był Kicia, natchniony atmosferą Euro 2012.

Nasze dzielne autka na starcie wyprawy (mało spostrzegawczym podpowiadam- zwróćcie uwagę na lusterka).
Wreszcie około 12.00 wskoczyliśmy na drogę101 i ruszyliśmy na północ. Przejechaliśy Golden Gate i na 3 tygodnie pożegnaliśmy San Francisco. Jakieś 50 mil na północ od SF zatrzymaliśmy sie jeszcze na mały shopping i WITAJ PRZYGODO!
No i powitała!
Postanowiliśmy zjechać nad ocean w okolicy półwyspu Mendocino. Niby prosty plan: mapa jest, droga też jest odległość niezbyt wielka.... Zakrętasy tak koszmarne, że średnia prędkość wyszła nam około  20mph. Czas zaczął galopować i zaczęłam się obawiać, że zachód słońca zobaczymy w gęstym i dziewiczym lesie. Lasy to oni tu mają po byku!
Piękne i trochę straszne zarazem. Dziewicza puszcza z wielgachnymi drzewiszczami.


Po kilku godzinach męki wreszcie docieramy nad ocean, na drogę nr 1 zwaną Pacificą. Jest czad!
Podobno jedno zdjęcie warte jest więcej niż tysiąc słów, wrzucam tu kilka tysięcy :)



Euforia związana ze spektakularnym zachodem słońca  nieco zdechła, gdy okazało sie że do hotelu mamy jeszcze 190 mil. Znów zakręty przez las. Nawet nie zauważyliśmy, że pokonaliśmy w ten sposób Giants Avenue. To znaczy zauważyliśmy wielkie drzewa ale ciemno było jak w d... Koło 11 w nocy podmieniłam za kółkiem Sebastiana, bo padał na twarz i jakoś doczołgaliśmy się przed 1.00 do Arcaty. Runęliśmy do łóżek bez przytomności, pobudka została zaplanowana na 9 rano.
czwartek
Wstaliśmy o 9 rano, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy na północ w stronę wjazdu do Redwoods NP. kilkanascie mil od Arcaty zjechaliśmy z autostrady 101 do miasteczka o wdzięcznej nazwie Trynidad w poszukiwaniu kawki i śniadania. Znależliśmy niesamowite miejsce! Dwie wytatuowane panie prowadzą tu kawiarnię, w której można zjeść bajgle z rozmaitymi dodatkami, płatki z owocami, domowe ciasta itp. Wszystko przyrządzane w absolutnie otwartej kuchni i przepięknie dekorowane. Byłam zachwycona panującą tam atmosferą, polecam każdemu. Zwłaszcza, że jedzenie nie tylko ślicznie podane ale i pyszne.
Trinidad skrywał jeszcze jedną, fantastyczną niespodziankę. Trzy tysiące słów o niej poniżej :




Było tam tak pięknie, że żal było odjeżdżać....
Czekały na nas jednak wielkie drzewa, więc wsiedliśmy wreszcie do samochodów.
Redwoods NP
Zaczęło się od tego, że przegapiliśmy Visitor Center i nie dostaliśmy map. Na szczęście, tuz przed wyjazdem pościągałam ze strony parków narodowych www.nps.gov mapy szlaków w PDFach i odpaliłam szczeniaczka. Pojechaliśmy do Lady Bird Johnson Grove. Piękny las, wyyysookie drzewa!



Największe wrażenie wywarł na mnie Fern Canyon. Niesamowite miejsce. Jest dość głęboki  (jak przystało na kobietę nie umiem w metrach określić jego głębokości, Kicia mówi, że około 15-20m) wąwóz, którego dnem płynie wartko strumień a zbocza porastają mchy i paprocie. Po ścianach spływa woda, zasilając strumień, jest bardzo wilgotno i zielono. Światło, które tam dociera tez jest zielone. Miałam wrażenie, że jesteśmy na planie Jurassic Park i za chwilę wychynie zza kamienia jakiś prehistoryczny jaszczur!
Wszędzie leżały zwalone pnie drzew, po których lub pod którymi się przechodziło. W miejscach, gdzie trzeba było przejść przez strumyk poprzerzucano proste pomościki. Po około pół mili szlak wspinał się ponad wąwóz i do samochodu wracało się ścieżką wśród wysokich drzew.





Jadąc do utwardzonej drogi przejechaliśmy dwukrotnie przez strumyczek, który przecinał parkowa drogę J Kicia uwiecznił to kręcąc filmik swym ukochanym przyjacielem- ajfonem.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy plaży, poobserwować ogromne fale. Ocean demonstrował tam swoją moc  hucząc głośno i opryskując nas słonym spreyem. Igi i Kuba postanowili powalczyć z przybrzeżnymi falami, czego efektem były przemoczone spodnie. Kicia też nie został suchy. 




Tuż przed zmierzchem ruszyliśmy w drogę powrotną do Arcaty.
Przed zamknięciem sklepów zrobiliśmy jeszcze zakupy spożywcze, żeby rano szybko ruszać w podróż i śniadanko spożyć w aucie. Jutro bowiem czeka nas długa i trudna droga.
Piątek
Pobudka 6.45, szybka toaleta, obrzydliwa kawa wypita na krawężniku i ruszamy ku kolejnej przygodzie. Przed nami ponad 350 mil, w  tym serpentyny- przeprawiamy się przez góry w kierunku wschodnim.
Początek drogi sympatyczny, nie żal opuszczać oceany, bo żegna nas grubymi chmurami i deszczem. My jedziemy ku jaśniejszemu niebu, więc mamy nadzieję, ku lepszej pogodzie. Pierwszy zaplanowany przystanek to Redding za 220 mil, zjemy tam brunch.
Oszałamiające widoki.  Kicia odpalił sprytny transponderek, który z pamięci flash odczytuje mp3 i emituje je w postaci sygnału radiowego, które  z kolei odbierają nasze samochodowe radia. Dzięki temu wszystkim gra fajna muzyczka J.
W końcu w Redding zatrzymaliśmy się na tankowano a zjeść postanowiliśmy w sympatycznie wyglądającej knajpce w lesie przy drodze. To była bardzo dobra decyzja. Smażyli tam pyszne hamburgery, mieli sałatki i krewetki i masę innych rzeczy. Było miło i smacznie J lubimy takie bary.
Chłopcy znaleźli na tyłach złomka i zrobili mała sesje zdjęciową. Madzia umiliła nam pobyt mini recitalem przy nieco rozstrojonym pianinie.
Stamtąd już nie było daleko do wjazdu do Lassen Volcanic NP.

Zaczęły się niespotykane wcześniej widoki na rumowiska skalne i zdewastowany las. Wszędzie leży mnóstwo wielkich głazów, które podczas erupcji wypluł wulkan. Uświadomiło nam to siłę niszczycielską natury i naszą kruchość. Droga pięła się coraz wyżej i wyżej, temperatura na zewnątrz spadała i zaczęlo pokazywac się coraz więcej śniegu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z uroczych strumyków, tam Mania Waldi i Igi postanowili odłączyć się i pójść  kilkumilowym szlakiem do wodospadu. My chcieliśmy zobaczyć Bumpas Hell i Sulphur Works a także zamarznięte jezioro. Pojechaliśmy więc wyżej.
Niestety nie dane nam było zobaczyć Bumpas Hell, bo szlag jest jeszcze pokryty śniegiem i lodem i nie wszyscy mieli odpowiednie buty. Poza tym szło się tam półtorej godziny w jedna stronę a my chcieliśmy przed zmierzchem wyjechać z najbardziej stromych gór. Zdecydowaliśmy wie, że jedziemy w górę. Dalej był najwyższy punkt, u podnóża sprawcy tego bałaganu- Lassen Peak.  Postawilśmy auta na parkingu na wysokości 2594 m n.p.m. i pokręciliśmy się po okolicy. Było mnóstwo śniegu. Madzia weszła do tunelu pod gigantyczna zaspą a reszta oddała się bitwie na Snieżki J



Po pół godzinie ruszyliśmy w dół. Zamarznięte jezioro było naprawdę piękne. Łamała się już na nim kra, więc było pokryte siatką błękitnej wody wypełniającej szczeliny w lodzie. Niesamowite wrażenie, zważywszy że jest Konic czerwca i temperatury przekraczają 20 stopni Celsjusza. Czas niestety płynął nieubłaganie i zdecydowaliśmy ruszać ku wyjazdowi z parku.  Po drodze odwiedziliśmy jeszcze gotujące się błota spowite oparami siarkowodoru. Lidzia nie zniosła tego smrodu i szybko oddaliła się na parking. My tez pomni jego toksyczności staraliśmy się nim nie zaciągać.

Pożegnaliśmy Lassen i pognaliśmy do Nevady do Carson City. Tuz przed naszym zjazdem z autostrady wpadliśmy na chwilkę do sportowego outletu i Kicia nabył sobie fajne buty trekkingowi a ja kijki J. Wreszcie około 9.30 zaparkowaliśmy na parkingu naszej ulubionej sieci moteli Supr8 i było bosko. Około 12 w nocy dotarli Łaki, wiec spokojni udaliśmy się na spoczynek.




środa, 27 czerwca 2012

San Francisco cd. California Academy of Science, Golden Gate Park- wtorek, dzień drugi-

Dziś było wielkie zwiedzanie.
Wstaliśmy raniutko, bo około 7.30, szybciutka toaleta, śniadanko i w miasto! Na pierwszy ogień poszła California Academy of Science w Golden Gate Park.


odwiedziliśmy Planetarium Morrisona, las deszczowy i akwarium. Amerykanie we wspaniały sposób popularyzują naukę. Ekspozycje są wspaniale przygotowane, atrakcyjne i naprawdę uczą, przy czym podawana jest rzetelna wiedza w przystępny lecz nie spłycający zagadnień sposób.Godne naśladowania.
 Młodzież i nie tylko była zachwycona zwłaszcza lasem deszczowym, gdzie wśród bujnej roślinnośći nad głowami latały motyle, kolibry i inne różnokolorowe ptaszki . Las ten znajduje sie w trzypiętrowej, szklanej sferze, w której można doświadczyć jak zmienia sę oswietlenie, temperatura i wilgotność powietrza wraz ze zmianą pięter. Fantastyczne miejsce!!!


Jutro rano odbieramy samochody i ruszamy na północ....

Welcome to San Francisco- dzień pierwszy, poniedziałek

Nadrabiam dziś, bo dnia pierwszego padłam.
Po przesiadce w Paryżu lecieliśmy 12 godzin. Niestety samolot złapał opóźnienie-lecieliśmy pod bardzo mocny wiatr. Wysiedliśmy dość zmaltretowani, bo samolot nie był zbyt wygodny: dosc stary, gęsto fotele. O mało mi kolana nieodpadły, bo nie można bylo w pełni nóg wyprostować.
Około 16 dotarliśy wreszcie do Motelu Days Inn San Francisco at the Beach, szybka kąpiel i na miasto!
Igi padł tak, jak stał i zasnął snem kamiennym. Mania i Waldi zostali więc z nim a my udaliśmy się na kolacyjkę do centrum.

Na skrzyżowaniu 9 Ave i Irving St spotkaliśmy Arka- naszego człowieka tu, który zaprowadził nas do ulubionej taiskiej restauracji. Ależ było pysznie!!! Pad Thai i curry absolutnie doskonałe!
Po obiadokolacji pojechaliśmy do hotelu paść na twarze.

SF ma wspaniały system komunikacji publicznej. Ceny są umiarkowane, półtoragodzinny bilet kosztuje 2$ i można nim jeździć dowolna liczbą środków lokomocjii. Kupuje sie go u kierowcy /szofera w pierwszym aurobusie/tramwaju/ trolejbusie/metrze podając odliczona kwotę.W następnym wsiadając pokazuje się bilet kierowcy, on z aprobatą kiwa głową i jedziemy :) Wszyscy są tu niezmiernie mili. Za każdym razem pytaliśmy kierowcę o nasz cel a on w odpowiednim momencie instruował nas kiedy należy wysiąść i pokazywał w co sie przesiąść aby dojechac tam gdzie chcemy- to wszystko bez śladu zniecierpliwienia z uśmiechem na twarzy i good luck lub have nice day na pożegnanie. Tak lubimy

sobota, 23 czerwca 2012

final countdown

Sobota
za 46 godzin będziemy siedzieć już w samolocie do wielkiej przygody.
Dziś pakowanie walizek i odwieczny dylemat: która torba będzie odpowiednia jako bagaż podręczny? I co na Miłość Boską do niej załadować?
Kicia, jak przystało na stoika (czytający to filozof niech tego nie komentuje!) nie wspiera mnie w moim szaleństwie tylko stwierdził ze spokojem: kasa i dokumenty oraz ajfony. Hmmm może i ma rację... dorzucę książkę i kilka drobiazgów.
Koty czują, że coś jest na rzeczy, bo z niepokojem przyglądają się naszemu pakowaniu. Mały na wszelki wypadek siedzi w walizce. Biedactwa będą bez mamusi i tatusia ponad 3 tygodnie!!!

Pora na śniadanko. Pogoda piękna więc zjem na tarasie :)

przygotowania

Prosim bardzo! Zaczęło się!

Został niespełna tydzień do wylotu...

termin: 25.06-18.07.2012
cel: CA, NV, UT, AZ
uczestnicy: Ja, Kicia, Ula, Mania, Waldi, Igi, Lidka, Madzia, Kuba, Seba
trasa: San Francisco, Eureka, Reno, Ely, Beaver, St. George, Flagstaff, Las Vegas, Los Angeles, Turlock, Salinas, San Francisco
parki narodowe: Redwood, Lassen Volcanic, Great Basin, Bryce Canyon, Zion, Great Canyon, Monument Valley, Death Valley, Yosemite
mapa jest tu: 
  
https://maps.google.com/maps/ms?msid=202962694976873485180.0004b99f5ea2e099e845f&msa=0

Planowaliśmy te wakacje od roku. Pierwszą propozycję trasy wysłałam uczestnikom okolo października 2011, bilety lotnicze kupiliśmy w styczniu, samochody i hotele zabukowaliśmy w marcu, przed majem wszyscy mieli już ważne paszporty w nich wizy i kupione waluty.
Szok! jeszcze nigdy nie byliśmy tak dobrze przygotowani. 

Wczoraj zaczął się amok. Co zabrac? Czy napewno mamy wszystko? Czemu dolar taki drogi?! JAKA JEST TAM POGODA?!! Tlekonferencja z Manią i Waldim trwała do północy :)
Chwile przed startem są zawsze najtrudniejsze a potem okazuje się, że wzięliśmy za dużo ubrań, za dużo sprzętu, butów etc. 
Nie ukrywam, że jedyne, co spędza mi sen z powiek, to przesiadka w Paryżu. Mamy na nia godzinię i 15 min. Zważywszy, że musimy przemieścić się między terminalem 1 a 2E, nie znam tego lotniska (tylko pooglądałam jego plany w internecie), nie jest to oszałamiająca ilość czasu. Do tego dochodzi niepokój o ewentualne opóźnienie samolotu z Warszawy. Odetchnę, więc dopiero, gdy umoszczę się w fotelu w samolocie relacji Paryż-San Francisco.

Dziś po południu wracam do Warszawy i rozpoczynam akcję pakowanie. Mam nadzieję, że Kicia już wie co zabiera. Ja juz wiem :). Cotygodniowe wyjazdy służbowe nauczyly mnie szybkiego pakowania i optymalizowania bagażu. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu perspektywa pakowania na wakacje doprowadzała mnie do łez.

to chyba byłoby na tyle