piątek, 20 lipca 2012

Cupertino i Google oraz powrót- dzień dwudziesty trzeci, wtorek

Dziś rano dopakowaliśmy ostatnie rzeczy i ruszyliśmy do San Francisco. Po drodze zwizytowaliśmy zarówno siedzibę Apple'a, jak i Google. Zrobiliśmy kilka fotek, pokręciliśmy się po okolicy i pojechaliśmy dalej.




Ponieważ zdecydowaliśmy, że na lotnisku chcemy być między 15.00 a 15.30 mieliśmy na pożegnanie z miastem niewiele czasu. My z Kicią umówiliśmy się z Arkiem na kawkę, Ula postanowiła odwiedzić upragnionego G-Stara, Łaki pognali na plażę koło Golden Gate a Lidzia z rodziną zajrzeli do China Town.

Na lotnisko dotarliśmy planowo, auta oddaliśmy bez problemów. Jedynie Sebastian wypełnił wniosek do ubezpieczalni o wymianę szyby, bo kamień spod naszego koła zrobił im w przedniej szybie pajączka. Mieliśmy na szczęście tzw autocasco bez udziału własnego, więc jedyną niedogodnością było wypełnienie zgłoszenia.
Następnie zaczęło się ważenie bagaży, przenoszenie rzeczy pomiędzy walizkami (moja była najcięższa i lornetkę oraz kilka drobiazgów przerzuciłam do Madzi).
Odprawa poszła bardzo sprawnie a samolot wystartował o czasie. Był nowszy od tego, którym lecieliśmy przed trzema tygodniami a obsługa przemiła. Dotarliśmy do Paryża nawet nieco przed czasem. Tam ostatnie zakupy i niemiłosiernie dłużące się oczekiwanie na samolot do Wawy.
Dotarliśmy około 21, bagaże odebraliśmy sprawnie i ruszyliśmy do domu. Niestety Polska powitała nas zimnem i rzęsistym deszczem.
Łaki postanowili nie nocować tylko od razu jechać do Milicza. Niestety akumulator w ich bordowej strzale się rozładował, więc podłączony został do naszego czołgu. Po kilku próbach załapał i pojechali. Dobrze, że Waldi miał kable.
Na tym wyprawa zakończyła się

PODSUMOWANIE:
23 dni
przejechaliśmy ponad 4400 mil
odwiedziliśmy 9 parków narodowych oraz 2 Navajo monuments
zobaczyliśmy Pacyfik, trzy rodzaje pustyni, tysiące rodzajów skał, wulkan, jaskinię hazardu, skansen, dwie ogromne tamy, dziewicze lasy i masę innych rzeczy
przywieźliśmy tysiące zdjęć i tyle samo wrażeń.... oraz zakupy, objedliśmy się hamburgerów i jajek w rozmaitej postaci, wypiliśmy dziesiątki litrów wody, spotkaliśmy stada miłych ludzi...
Mogę tak wymieniać dłuuuugo
konkluzja jest jedna:
SHREK! JA CHCĘ JESZCZE RAZ!!!!

17 Miles Road I Monterey-dzień dwudziesty pierwszy i dwudziesty drugi, niedziela i poniedziałek

Droga nad ocean przebiegła dość sprawnie, wpadliśmy do Gilroy na mały shopping, zjedliśmy tam obiad w typowej  amerykańskiej restauracji Black Bear i wczesnym popołudniem zameldowaliśmy się w motelu Travelodge. Przyjemny i czysty z widokiem na Pacyfik. Część towarzystwa poszła na spacer popatrzeć na fale a my z Kicią ucięliśmy sobie popołudniową drzemeczkę. Sąsiedztwo oceanu spowodowało znaczne obniżenie temperatury i po wygrzaniu się na pustyniach wyciągnęliśmy z walizek polary z windstoperem. W tych okolicach latem jest ok 18-22 stopnie celsjusza. Szału więc nie ma! Prawie jak na Bałtykiem.
Monterey, to urocze nadmorskie miasteczko, które było kiedyś królestwem połowów i przetwarzania sardynek. Niestety sardynki w pewnym momencie zniknęły i przemysł sardynkowy upadł. W zabudowaniach portowych oraz magazynowo-produkcyjnych zagnieździły się liczne sklepiki i restauracje. Zjedliśmy tam pyszne owoce morza, słynną nowoangielską zupę z z ryb i małży chowder-PYCHA.







W Monterey znajduje się największe w USA akwarium z ogromną liczbą morskich zwierząt. Odwiedziliśmy je. Najfajniejszy był dział koników morskich (moim zdaniem). Prześliczne i zadziwiające zwierzątka.



Pojechaliśmy też przepiękną, widokową drogą 17 Miles Road. To było prawdziwe pożegnanie z Oceanem...



Yosemite NP, sekwoje i widoki- dzień dwudziesty, sobota

Z Pasadeny wyjechaliśmy przed 10 i pognaliśmy w stronę Yosemite. Łaki tym razem spali gdzie indziej i postanowili zamiast do Yosemite pojechać do Sequoia NP. Mieliśmy się spotkać wieczorem w motelu w Turlock. Droga była dość długa i nudna (autostrada nr 5 a potem 99). Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Mariposa Grove- zagajnika mamutowców olbrzymich, zwanych sekwojami. Piękne i ogromne drzewa, inne niż sekwoje w Redwood. Nie tak wysokie, za to zdecydowanie grubsze, mające przepiękną rudopomarańczową korę, bardzo miłą w dotyku.
Przespacerowaliśmy się dwumilowym szlakiem, odwiedzając największe z nich.



Ula, fanka szyszek, znalazła niezły okaz. Była to szyszka wielkiej sosny Sugar Pine. Sosna ta dorasta do wysokości 60-70m i jest przepięknym, majestatycznym drzewem. Jej szyszki osiągają imponujące rozmiary- do 50 cm długości.
W tym USA wszystko jest wielkie!
z lasu sekwojowego udaliśmy się w stronę Yosemite Village, by zatrzymać się na parkingu, tuż za tunelem i popatrzeć na legendarny Tunel View. Widać stąd jak na dłoni całą panoramę doliny Yosemite.
Widok był, zdjęcia trudne do zrobienia, bo był bardzo duży kontrast między oświetlonymi szczytami a tonącą już głębokim cieniu, zalesioną doliną. Ale i tak zapierał dech w piersiach. 

Niestety spotkała nas tu niemiła niespodzianka, stacja benzynowa blisko wyjazdu z parku była nieczynna, do następnej było 30 mil a Sebastian miał zapas na 36 mil. Było trochę nerwowo, na szczęście droga wiodła z góry i daliśmy radę z zapasem jakiegoś pół galona. Około 21.30 dotarliśmy do Turlock na nocleg. Tam też ekipa zrezygnowała z jutrzejszego powrotu do Yosemite, na rzecz dłuższego snu i szybszego dotarcia nad ocean na wysokości Monterey

Los Angeles-Dzień dziewiętnasty, piątek

Wyjazd z Vegas nastąpił o poranku. Ruszyliśmy do kolejnego legendarnego miasta LA. Miasto Aniołów powitało nas dusznym, wilgotnym i gorącym powietrzem. Tylko w okolicach plaży było przyjemnie.
Nie przepadam za tym miastem, ale alternatywą był park rozrywki Six Flags (miejsce wielce pożądane przez Kicię, Łaków, Sebastiana, Madzię i Kubę) więc z Lidzią i Ulą pojechałyśmy do Holywood. Napis na górze jest, gwiazdy na chodniku są tylko domy jakieś ruderowate. Przeszłyśmy Holywood Blvd pod Chinese Theater. Zrobiłyśmy fotki odcisków stóp i dłoni ulubionych gwiazd kina i pojechałyśmy Sunset Blvd na Venice Beach. Miejsce ładne lecz pełne wariatów :)






Pospacerowałyśmy, zjadłyśmy owoce, Ula odjechała z rodziną a my z Lidzią pojechałyśmy do Pasadeny do hotelu, ulubionego Super8. Wpadłyśmy na kolacyjkę do bardzo dobrej, chińskiej restauracji a po 2 godzinach przyjechała reszta towarzystwa i zaczęła opowiadać o wrażeniach z parku.
Jutro jedziemy do Yosemite, więc trzeba się było dobrze wyspać.




poniedziałek, 16 lipca 2012

VIVA LAS VEGAS!!!!

ale się działo!!!
wstaliśmy raniuteńko i ruszyliśmy do jaskini hazardu, sin city, Las Vegas. Ale jak ruszyliśmy? Legendarną 66 Route!
Droga- skansen. Mijane z rzadka po drodze miejscowości trochę straszą i trącą myszką. Głównie gorąca pustynia. W pewnym momencie nasz pokładowy termometr pokazał 117F. Koszmar!
Z resztą sami zobaczcie







po przysmażeniu się w tym ukropie solidarnie zdecydowaliśmy, że odpuszczamy Dolinę Śmierci i zostajemy na dodatkową noc w Las Vegas.
pomysł był przedni! Niesamowite miasto, niesamowita atmosfera nie kończącej się imprezy no i shopping :)
więcej nie napiszę, bo to co zdarzyło się w LV zostaje w LV.
Dodam tylko, że spaliśmy w wypasionym Hard Rock Hotel





niedziela, 15 lipca 2012

Same cuda: Powell Lake, Antelope Canyon, Monument Valley, Petrified Forest NP- dzień czternasty, piętnasty,szesnasty: niedziela, poniedziałek i wtorek.

Ależ kicha!!!
zniknął mi opis trzech dni!

Niedziela zaczęła się od obfitego i pysznego śniadania w naszym dziwnym motelu. Motel Lees Ferry Lodge polecam gorąco! Jest jak z filmu.
Ponieważ mieliśmy zarezerwowaną wycieczkę do Antelope Canyon na 15.30 mieliśmy sporo czasu na objazd okolicy.
Na pierwszy ogień poszły dziwne kamienie pod Vermillion Cliffs, następnie dzika rzeka i most Navajo. Bardzo ładne widoki.


 Potem ruszylliśmy do Page, zatrzymując się jedynie na chwil kilka na tamie na rzece Glen oraz nad jeziorem Powella i pstrykając kilka fotek.


Około 15, z rosnącym podekscytowaniem pognaliśmy do biura Navajo. Zapłaciliśmy po 35$ od łebka i załadowali nas na pakę wielkiego trucka. PrzypięliśĶy się pasami i wielki Indianin z ponurą miną ruszył. Ależ oni grzeją. Pędził przez pustynię, że mało nam łbów nie pourywało. Nie ukrywam, że w tym koszmarnym skwarze było to nawet przyjemne. Ļostanowiłyśmy z Manią robić wieś i wykrzykiwałyśmy piosenki w stylu: "Jedziemy autostopem" czy "Góralu czy ci nie żal".
po dotarciu na miejsce, szczęki nam w piach opadły. Co Wam będę gadała, sami popatrzcie




Byliśmy tam prawie do piątej a Indianin okazał się bardzo miłym i uczynnym przewodnikiem.
Ruszyliśmy do Monument Valley. Niestety dotarliśmy do Kayenta tuż przed zachodem słońca. Zabrakło nam dosłownie kwadransa, żeby zobaczyć ostańce spowite w czerwień zachodzącego słońca.
Cóż było robić, ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Pierwsze dwa miejsca okazały się rozczarowujące. Trzecie za to super! Był to Kayenta Monument Valley Inn. Prowadzony przez Indian, czysty i gustownie urządzony motel. Wielkie pokoje, duży basen i to za rozsądna cenę.
Poniedziałek
Rano pyszne i obfite śniadanku i popruliśmy, znaną nam już drogą do znanej wszystkim z westernów doliny.
przez Monument Valley została wytyczona nieutwardzona droga. Jedzie się nią chwilami dość ciężko (głęboki piach i kamienie). Widoki jednak wynagradzają wszelkie niedogodności. Samochodom osobowym o niepodwyższonym zawieszeniu zdecydowanie odradzam wjazd! Czułam się jak na planie westernu w Johnem Waynem....




Mieliśmy objechać dolinę w półtorej godziny, zrobiliśmy to w 2,5. I to bez ociągania się.
Po wyjedzie stamtąd mieliśmy dotrzeć do Flagstaff. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy nieco dłuższą drogą i spróbujemy wpaść przed wieczorem do kolejnego parku narodowego Perified Forest NP.
Całą drogę jechaliśmy przez rezerwaty Indian. Ponure domostwa w spalonej słońcem okolicy...
I znów tuż przed zachodem słońca dotarliśmy na miejsce. Zadziwiający park. Przepiękne widoki na Painted Desert a dalej kłody skamieniałych drzew. Do tego nierealnie wyglądające niebo, z jednej strony chmury burzowe, z drugiej zachodzące słońce. PIĘKNIE




Zostaliśmy tam do 20.30 i pojechaliśmy do naszego motelu we Flagstaff. Czekała nas pierwsza w tej podróży przykra niespodzianka. Z powodu bliżej nieokreślonej awarii zostaliśmy rozdzieleni i my z Łakami wylądowaliśmy w Econolodge w śmierdzących pokojach dla palaczy. Potem okazało się, że prawdziwie śmierdzący pokój to miała Lidzia.
W nocy kolejna przygoda. W ścianę budynku naprzeciwko naszych pokoi wbił się samochód osobowy. Waldi ruszył na pomoc. Na szczęćsie kierowcy nic się nie stało a służby ratunkowe pojawiły się bardzo szybko.
Wtorek
ufff przeniesiono nas do wypasionego Days INNa z dużym basenem czystymi pokojami i pralnią :)
Cały dzień spędziliśmy w okolicach Sedony. Najpierw dzieciaki popluskały się w rzece w tzw Slide Rock. Potem przejechaliśmy przez Sedonę do kościoła na skale, ktory zamiast ołtarza ma wielkie okno na dolinę a potem Łaki pojechali na południe w poszukiwaniu wielkich kaktusów Saquaro a my do klimatycznego ghost town Jerome. Urocze miasteczko, jakby żywcem przeniesione z początków ubiegłego wieku. Dużo spokojniejsze od Sedony, no i było prawdziwe włoskie espresso. Mnie i Kicię zachwycił sklep z kalejdoskopami. Wyobrażacie sobie spory sklep a w nim same kalejdoskopy? duże i małe, prawdziwe dzieła sztuki. Zaglądaliśmy w każdy, zaprzyjaźniliśmy się ze sprzedawczynią i dostaliśmy na pamiątkę jeden mały :)


Po powrocie do Flagstaff pojechaliśmy z Kicią do Best Buy'a i kupiliśmy mi wymarzonego MacBooka Air :) śliczny on. W powrotnej drodze do hotelu kupiliśmy jedzenie na wynos w tej samej tajskiej knajpce, co trzy lata temu. Było pyszne.
Łaki wrócili koło północy, zmęczeni lecz szczęśliwi. Upolowali kaktusy i zjedli obiad u Amiszów.
Jutro jedziemy do Las Vegas!!!