niedziela, 25 sierpnia 2013

Szkocja ciąg dalszy



18 sierpnia
Ruszyliśmy o poranku na północ. Pierwszym przystankiem miał być zamek Dunnottar. Zatrzymaliśmy się na parkingu (ciekawe, że mimo sporego ruchu turystycznego znajdujemy z dużą łatwością miejsca postojowe dla naszego motorhomu- tak tu nazywają kampery, nie mylić z caravan, bo to przyczepa). Zamek okazał się absolutnie wystrzałowy. 





To właściwie jego ruiny, położone w miejscu zapierającym dech w piersiach. Dodatkowo nierzeczywisty nastrój miejsca potęgowały dźwięki dudów (u nas zwanych kobzą), które produkował ubrany w tradycyjny, szkocki strój młodzieniec.


Po zwiedzaniu podjechaliśmy dwie mile do portowego miasteczka  Stonehaven na rybkę.  Po godzince, z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w dalszą drogę. 


Niestety, mimo wakacji, czas płynie tak samo szybko. Doliczyliśmy się, że będzie nam bardzo ciężko zdążyć na 27-ego do Warszawy. Żeby uniknąć jazdy non stop zrezygnowaliśmy z wizyty i noclegu w uroczej wiosce rybackiej Gardenstown na rzecz szybszego o jeden dzień zwizytowania Inverness i odwiedzin u Nessi.
Po drodze planowaliśmy przejechać doliną rzeki Skye, najbardziej znanym szlakiem destylarni whisky. Droga ta wiodłą przez przerażające wrzosowiska. Sceneria, jak z horroru. Widoki surowe i zadziwiające. Snująca się mgła potęgowała niepokój….




Niestety, mimo poświęcenia naszego dzielnego szofera Michcia do destylarni Glenfiddich dotarliśmy o godzinę za późno. Nie udało nam się jej zwiedzić. Będziemy musieli odbić to sobie na wyspie Skye lub w Oban.

O 20 dotarliśmy wreszcie do Inverness na kemping. Bardzo przyzwoity, czterogwiazdkowy. Odpaliłam kuchenkę i przygotowałam ciepłą kolacyjkę. Podobno była pyszna.


19 sierpnia
Po kąpieli i porannym śniadanku ruszyliśmy na spotkanie z potworem z Loch Ness. Jezioro długie, wąskie i ogromne. Mocno wieje, pogoda zmienna. Nic dziwnego, że w tych falach (niektóre z białymi grzywami), zwłaszcza po spożyciu dostrzegają głowę lub ogon Nessi J.  




W muzeum obejrzeliśmy bardzo przyzwoicie przygotowaną, interaktywną ekspozycję poświęconą poszukiwaniom potwora. Porządnie udokumentowana, zawierająca wiele faktów naukowych i mało spekulacji. Warto.
Po kawce i odwiedzeniu gift shopu ruszyliśmy w daleką drogę do Portree na Isle Skye.
Droga ta byłą niebywale malownicza i nastrojowa. 




Na wyspę dostaliśmy się mostem w Kyle of Lochlash, był tam też sympatyczny zamek na wysepce.



Dzika, nieokiełznana natura w połączeniu z surowym krajobrazem i zmienną pogodą była zapowiedzią PRZYGODY.
Brakuje mi stosownych słów, by to opisać, dlatego zdjęcia opowiedzą więcej.




Znów wieczorem dotarliśmy na kemping. Godziwy i czysty. Jedynym kłopotem było nachylenie terenu. Ciężko było wypoziomować nasz dom na kółkach. Kliny okazały się nieco za niskie. Byliśmy tak zmęczeni, że mimo delikatnego skosu, padliśmy na twarze. Jutro objazd wyspy.

20 sierpnia
Ruszyliśmy na objazd. Pogoda nie rozpieszczała. Nisko wiszące chmury, 18 stopni, mżawka i silny wiatr uświadomiły nam, że życie tu nie rozpieszcza. Skoro tak wygląda sierpień to boję się pomyśleć jak wygląda tu listopad czy luty.


Na pierwszy ogień poszedł półwysep Trotternish. 
Zatrzymaliśmy się na urwisku. Tu nasza gromadka postanowiła polewitować. Mistrz Wojtek wiódł prym w tym procederze.




Potem krótki przystanek przy Kilt Rock

Następnie wybraliśmy się na północny kraniec półwyspu (bardziej na północ już się nie dało), aż po „ponurą” siedzibę klanu McLoadów.


Zamczysko duże i może z zewnątrz wyglądające ponuro, zwłaszcza w tej aurze, za to w środku przytulne i urządzone ze smakiem. Ogrody zaś urodą powalały.



Jeżdżąc po wyspie doszliśmy do wniosku, że składa się ona z wody (z góry i dołu) i owiec ;)



Trudno było zorientować się, która jest godzina, bo towarzyszył nam cały czas półmrok. Z północnego krańca przemieściliśmy się na zachodni półwysep Waternish. Inne widoki, pogoda ta sama. Wszędzie setki owiec i dziesiątki potoków i wodospadów… Pięknie.





Odwiedziliśmy skansen i zaczęliśmy wracać na południe , na półwysep Sleat do Ardvasaar, z którego jutro rano wyruszymy promem do Mallaig. Niestety, nie zdążyliśmy do kolejnej destylarni, tym razem była to słynna wytwórnia Lawy z Cullen czyli Destylarnia Talisker.
Wypatrzyliśmy w naszym przewodniku kampingowym, że przy samym porcie jest kemping więc będzie rano mega wygodnie, zwłaszcza, że prom mamy o 8.50.
Kamping ten był zaiste dużym szokiem! Prowadzili go jacyś fani New Age skrzyżowani z hippisami i czym tam jeszcze. Przyjął nas życzliwie uśmiechnięty jegomość, zabójczo podobny do Jeana Reno, bez zęba na przedzie (jak z filmu Goście Goście) i pokazał „Kemping”. Plac na nasz domek był spory i dość równy nad samym brzegiem cieśniny Sound of Sleat. Było tam podłączenie do prądu. 



Z dumą zaprezentował domek z prysznicem (normalna kabina choć nieco przaśna) na tym koniec cywilizacji. Ekologiczna toaleta w domku na drzewie bez odpływu za to z dziwnym kompostownikiem i stosami opon z trocinami i deklami tak nas zachwyciła, że postanowiliśmy zrobić siusiu w krzaczkach za samochodem. Oto TOALETA:


Towarzystwo było życzliwe, używający słów lovely i fantastic… nie wiem co brali ale towar był chyba mocny… :D.

21 sierpnia
Mimo tych wrażeń noc upłynęła spokojnie, szum morza i deszczu skutecznie ukołysały nas do snu. Rano zerwaliśmy się wcześnie i przejechaliśmy na przystań z nadzieją na otwarte NORMALNE I BARDZO NIEEKOLOGOCZNE TOALETY. Były!!!
W kolejce na prom byliśmy pierwsi :)
Przeprawa trwała tylko pół godzinki. Znaleźliśmy się ponownie w zamożniejszym i gęściej zabudowanym i zaludnionym świecie.
Kręta droga wśród wzgórz zaprowadziła nas do Oban, portowego miasta z…DESTYLARNIĄ.  



Wreszcie mi się udało. Proces produkcji 14-letniego tutejszego single malta stał się dla nas zrozumiały i jasny! Wycieczka bardzo mi się podobała, degustacja też a smak whisky zachwycił. Nie przypuszczałam, że kiedyś to powiem, ale 14 letnia Oban jest pyszna! ZROBILIŚMY PORZĄDNE ZAKUPY! ;)
Po wycieczce  kawce ruszyliśmy do Glasgow. To była długa i ciężka droga. 





Wieczorem, na wschód od Glasgow znaleźliśmy kemping, czterogwiazdkowy i bardzo komfortowy. Rano dziewczyny chcą odwiedzić Top Shopa a my centrum nauki.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Tym razem wyprawa na Wyspy Brytyjskie

Niestety dostęp do netu jest mocno utrudniony, więc wrzucam relację z 3 dni:

13 sierpnia 2013
Dziś o 15 mieliśmy odebrać kampera, a właściwie mieli to zrobić Michciu, Aga i Kicia z dziewczynkami, bo ja tradycyjnie u kierata we Wrocławiu. Mieliśmy, bo jak się okazało, poprzedni najemcy lekko nadszarpnęli kondycję kamperka i naprawy oraz sprzątanie się mocno przeciągnęło. Ruszyli około 20.00 I  niestety najpierw do Pławna odwieźć psa na wakacje. Z Pławna dopiero do Wrocka. Czekałam, pracowałam , drzemałam aż wreszcie dotarli… 3.46! Szybkie siusiu i ułożyliśmy się na pierwszą noc w domku na kółkach. Całkiem wygodne toto.

14 sierpnia
Dziś pobudka koło 10.00, ablucje, śniadanko, ostatnie maile i w drogę! Jest plan, żeby dotrzeć wieczorem w pobliże Amsterdamu.
Droga długa a nasz dzielny kamper nie jest autem wyścigowym. Po 12 godzinach tułaczki dotarliśmy wreszcie do Amsterdamy na kamping. I tu zonk: brak miejsc dla kamperów. Musiałam wyglądać jednak bardzo żałośnie, bo nocny recepcjonista (bardzo miły i przystojny chłopak), chwilkę popatrzył w przestrzeń i ku mej radości oświadczył, że postawi nas na “nieoficjalnym miejscu postojowym”, niestety nie będziemy mieć prądu. Ochoczo na to przystaliśmy. Chwilę później, grzecznie stojąc w kąciku parking zaczęliśmy przygotowywać się do naszej drugiej w kamperze a pierwszej zagranicznej nocy. 
15 sierpnia
Noc minęła bardzo spokojnie. Kamping jest usytuowany w pięknym parku nad wodą. Było cicho I dość chłodno, więc spało się wspaniale. Pospaliśmy do 10.00 i rozpoczęliśmy błyskawiczną procedurę ewakuacji (do 11 trwała doba “hotelowa”). Kamping godny polecenia, dobrze zorganizowany, czyściutki i zadbany. Możliwe, że w przyszłości tu wrócimy. Były drobne perturbacje związane z opuszczeniem naszego nieoficjalnego placu ale dzielny szofer Michcio dał radę. Amsterdam powitał nas  ołowianym niebem i deszczem. Postanowiliśmy pojechać prosto do Ijmuiden, żeby być odpowiednio wcześniej na przystani promowej. Dotarliśmy na miejsce przed 14. Prom już stał, odprawa się nie zaczęła. Ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Wpuścili nas na prom w pierwszej kolejności i ustawili mordką do wyjazdu :).

Po kilku drinkach udaliśmy się do zarezerwowanych kabin. Noc minęła spokojnie nam a Zawadom nie. Za ścianą mieli zaparkowane auta, które w nocy wyły alarmami. Mieli więc mało zabawnie.
Prom nieźle kołysał i miałam stracha, że dopadnie kogoś z nas choroba morska. Na szczęście obyło się bez takich atrakcji.

nasza wesoła gromadka

niezłe w tej Holandii domeczki mają....


16 sierpnia
Raniutko zostaliśmy wypuszczeni na angielską ziemię jako pierwsi. Ruszyliśmy lewą stroną drogi i … pierwsze rondo, kręcone na odwrót, ależ masakra. Mózg podpowiada jedno a odruchy drugie. Kierowca walczy non stop, sam ze sobą.
Walcząc odwiedziliśmy nadgraniczne opactwa a właściwie ich ruiny. Przepiękne i niezwykle romantyczne. 









Pogoda dopisała, więc zdjęcia wyszły całkiem całkiem :). Jadąc drogami szerokości taczki, przez przeurocze pustkowia dotarliśmy do Roselin na nocleg,
Bliżej Edynburga nie było miejsc.


Zainstalowaliśmy się na kempingu i zawezwaliśmy taksówkę, która naszą szóstkę zawiozła do centrum Edynburga. Umówiliśmy się tam z Kostkiem, który zabrał nas na kolację do wyśmienitego pubu o wdzięcznej nazwie Whiski. Skosztowaliśmy tam haggisa, narodowego dania Szkotów. Ku naszemu zaskoczeniu okazał się on…kaszanką :D. Popiliśmy koktajlami na whisky i poczułam wreszcie, że jestem na wakacjach.
Edynburg jest przepięknym miastem, był pełen ludzi, bo odbywa się tu doroczny festiwal teatrów i wojskowych orkiestr. Tłumy takie, że nie dało się przecisnąć niektórymi ulicami. Koło północy wróciliśmy na nasz kemping i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

17 sierpnia
Zaczęliśmy dzień od zwiedzania kaplicy w Roselin. Niesamowita budowla. Już jak się na nią patrzy z oddali wygląda niezwykle mrocznie i tajemniczo. W środku bogato rzeźbiona w motywy roślinne, bogata w masońską symbolikę nieco przeraża. Zewsząd patrzą na zwiedzającego stwory wyzierające spośród pnączy i plątaniny kamiennych liści. Niestety nie wolno robić zdjęć we wnętrzu (pstryknęłam kilka z ukrycia i nie jestem z tego dumna).  






W czasie zwiedzania pogoda pokazała szkocką twarz: 7 razy deszcz na przemian z oślepiającym słońcem i silnymi podmuchami wiatru.
Po zwiedzaniu ruszyliśmy na zakupy żywnościowe i w poszukiwaniu karty pre-paid na internet. Obie misje zakończyły się sukcesem. MAMY WIFI na pokładzie!!!! Stiszu rządzi!
Jechaliśmy na północ wzdłuż wybrzeża. Droga niezwykle widokowa. Dotarliśmy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Johanshaven i tu zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc.


Na kempingu nie było nikogo w recepcji, podane były telefony do obsługi. Wybrałam numer do Mike i już 3 minuty później przygalopował do nas 50 letni jegomość, wyglądający na wyrwanego siłą z degustacji mocnych trunków ;). Nie był bynajmniej pijany, a jedynie radosny i mega pozytywnie nastawiony do nas. Nie było miejsc ale ustawił nas na trawniczku, pokazał gdzie można się podłączyć do prądu, dał do użytkowania łazienkę dla niepełnosprawnych, pożartował i zniknął.
Pole namiotowe jest tuż przy brzegu morza. Towarzyszy nam huk fal. Po kolacyjce postanowiliśmy wypić buteleczkę wina. Jest cudnie! Jutro atakujemy daleką północ….