Wszyscy w hotelu dziwili się, że nie chcemy taksówki i reagowali przerażeniem, gdy z uśmiechem mówiliśmy, że mamy ochotę na spacer…. po wyjściu za drzwi klimatyzowanego lobby zrozumieliśmy o co chodziło. Panował nieziemski skwar, ponad 40 stopni w cieniu… tylko skąd wziąć ten cień? Ale, ponieważ jesteśmy twardzi jak Roman Bratny, daliśmy radę i po 8 minutach spaceru o 10.20 dotarliśmy do pobliskiej stacji metra. Nie otworzyły nam się drzwi. Spojrzałam na nalepkę i…
Dotarliśmy na lotnisko szybko i przyjemnie (klima na maksa).
Przy kontroli bezpieczeństwa zdecydowanie mniej się certolą niż w Warszawie. Samolot wystartował punktualnie.
Generalnie pomysł z międzylądowaniem w Dybaju był niezwykle fortunny. Podróż nie była dzięki temu uciążliwa, bo podzielona na dwie połowy. 12 godzin w jednym kawałku byłoby koszmarem, a tak? Podrzemaliśmy, wypiliśmy winko i nie zmęczeni dolecieliśmy na Phuket. Postaliśmy sobie w gigantycznej kolejce przy odprawie imigracyjnej i wreszcie wyszliśmy na zewnątrz. Ciepło, trochę duszno. Hotel na dziś znajduje się 10 min spacerem od lotniska, więc postanowiliśmy iść pieszo. Po kilku krokach zaczęły padać wielkie, ciepłe krople deszczu. Było to nawet przyjemne :) ale po nich zrobiło się jak w saunie. Na szczęście klimatyzator pracuje sprawnie i jest nadzieja na dobry sen.
Zatrzymaliśmy się w Phuket Airport Hotel, jest czysto i schludnie.
Jutro rano odbieramy samochód z wypożyczalni i jedziemy na drugą stronę półwyspu na wyspę Ko Samui. To tyle na dziś. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz