niedziela, 25 czerwca 2017

Do Singapuru przez Pekin

23-24 czerwca 2017.
Dziś startujemy. Trudno mi cieszyć się z rozpoczynającej się podróży, bo od wczoraj wiem, że Mania jednak z nami nie pojedzie. Perypetie zdrowotne wykluczyły ją z wyjazdu wakacyjnego. Dziwnie będzie bez niej.
Ja we wtorek zaliczyłam upadek i poważne stłuczenie nosa. Krwiak powędrował pod oczy i wyglądam jak miś panda (albo jak żona, która podała za słoną zupę). O mały włos też nie miałabym wakacji, bo podejrzewano złamanie nosa. Na szczęście skończyło się siniakami i opuchnięciem, które właśnie elegancko ustępuje.
Po raz pierwszy lecieliśmy liniami Air China. Nie odbiegają od innych średniaków. Samoloty Airbus 330-300, nie nowe ale też nie bardzo stare. Miejsca w klasie ekonomicznej niewiele, ale nie mniej niż na przykład w Air France czy Lufthansie. Jedzenie było nierówne, mnie trafiło się bardzo smaczne, Kici i Waldziowi nieco gorzej.

Pierwszy etap naszej podróży kończy się 10 godzinnym pobytem w Pekinie. Jako że na 72 godziny można udać się do miasta bez wizy i opłat, postanowiliśmy pojechać pociągiem (Airport Exspress) do centrum, na stację Dongzhimen, będącą węzłem przesiadkowym na wszystkie niemal linie metra.
Procedura przyznania tej 72 godzinnej wizy jest dość prosta. Jeszcze w samolocie trzeba wypełnić formularz, który rozdają stewardessy.


Na części ARRIVAL, w lewym górnym rogu należy dopisać numer lotu, którym opuszcza się Pekin i datę. Do stanowiska kontroli imigracyjnej trzeba podejść z paszportem, wypełnionym formularzem i kartą pokładową na wylot, dlatego ważne jest odprawienie się jeszcze w Polsce na lotnisku i otrzymanie kart na oba odcinki lotu. Bez karty pokładowej nie wypuszczą na miasto.
Aby skorzystać z pociągu Airport Express, należy kupić bilet w automacie z czerwonym bannerem i napisem Airport Express. Koszt 25 Juanów/osobę. Niestety płatność tylko gotówką a bankomatów nie ma. Na szczęście są stanowiska wymiany walut ze złodziejską prowizją. Kurs mieli całkiem dobry, ale przy wymianie 80 dolarów pobrali 60 Juanów prowizji! Przejazd trwa około 40 min. Na Dongzhimen przesiedliśmy się do metra nr2 i przejechaliśmy jeden przystanek do stacji Yonghegong, gdzie znajduje się przepiękna świątynia tybetańska: Lama Temple, po chińsku 雍和宫 co oznacza „Pałac Pokoju i Harmonii”. To właściwie duży zespół świątynny, przepiękny, składający się z pięciu przechodnich budynków, poprzedzonych dziedzińcami. Są to kolejno: Pawilon Niebiańskich Królów, Pawilon Harmonii i Pokoju, Pawilon Nieskończonych Łask, Pawilon Koła Dharmy oraz Pawilon Wiecznej Szczęśliwości. W tym ostatnim znajduje się ogromny posąg Buddy Maitreji o wysokości 18 metrów, wyrzeźbiony z jednego pnia sandałowca o łącznej długości 26 m (część wkopana jest w ziemię). Jest jednym z największych i najważniejszych klasztorów tej odmiany buddyzmu na świecie.
Dziś było tam jakieś święto: tłumy ludzi z kwiatami i kadzidłami stały przed bramą już od 7.30 a otwierali dopiero o 9.00. 





Poszliśmy więc zjeść śniadanie. Przyprawiliśmy Panią Kasjerkę o atak paniki, bo nie dość że byliśmy tłumem białych, to jeszcze nie mówiliśmy po chińsku, a pani władała tylko tym językiem. Niefortunnie najpierw zamawiało się potrawy u tej właśnie pani i płaciło za nie a potem z paragonem odbierało z kuchni. Menu krzaczkowe nie mówiło nam NIC. Zrobiłam zdjęcie pierożków i pokazałam, że chce takie coś, po jednym każdego rodzaju dla mnie i Wojtka (2 Juany za sztukę). Udało się i najedliśmy się jak bąki...


a potem napiliśmy się piwka



i poszliśmy do świątyni. Wejście 25 YUN/osobę. Z biletem dostaliśmy CD z filmem, bo wewnątrz nie wolno fotografować. Poniżej zdjęcia z zewnątrz. 















W jednej z części modlili się mnisi przy wtórze bębnów. Coś jak chóralne powtarzanie mantr, by wprowadzić się w trans. Niesamowite wrażenie.
Po pobycie w świątyni poszliśmy na kawę i relaks do Costa Caffee ;) i postanowiliśmy wracać na lotnisko. Tuż przed bramkami przypomniało się nam, że mamy nie wypite piwo. Żal wyrzucać, więc panowie postanowili je szybciutko wypić.

Tam znów odprawa graniczna (paszport, część formularza DEPARTURE i karta pokładowa konieczne)  i bardzo drobiazgowa kontrola bagażu podręcznego. Zabrali mi PowerBanka, którego dostałam od Cinka, bo nie miał napisane na obudowie, jaka jest jego pojemność. Jeśli na Waszym nie ma tej informacji, nie zabierajcie go ze sobą, bo go stracicie. Nie było dyskusji. Wkurzyłam się, bo był śliczny różowy, naładowany a miałam tylko 11% baterii na Ajfonie.
Samolot do Singapuru był opóźniony prawie 2 godziny. Oczywiście marne informacje i niegrzeczna pani w gate. Generalnie Chińczycy nie są mili a raczej burkliwi i opryskliwi, czasem wręcz niegrzeczni. Zero uśmiechu. Tylko w costa byli przemili - czyżby dobre szkolenia?
Do Singapuru dotarliśmy przed północą. Tu miło i sympatycznie, wszyscy pomocni. Niestety nie działało już metro, więc wzięliśmy busa za 60 SGD i cala nasza ósemka dotarła wreszcie do hotelu. Mieliśmy zarezerwowany Destination Singapore Beach Road. Bardzo przyzwoity. Chłopaki poszli jeszcze zapolować na coś do jedzenia, przynieśli mi sajgonki :). Po konsumpcji padliśmy ze zmęczenia.
Jutro zdecydowaliśmy, że śpimy do oporu (34 godziny aktywności przerywanej drzemkami w samolocie dało nam w kość) i zwiedzanko zaczniemy po południu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz