sobota, 29 lipca 2017

Tajlandia: Koh Lipe

9 lipca-13 lipca
Dziś czeka nas przeprawa na tajską wyspę Koh Lipe i wreszcie wyłącznie odpoczynek na rajskiej plaży.
Podróż zarezerwowałam ze sporym wyprzedzeniem, gdy zorientowałam się, że bezpośrednie połączenie promowe z Langkawi na Koh Lipe jest możliwe wyłącznie w sezonie czyli od października do maja. Poza tym okresem na Koh Lipe nie działa posterunek straży granicznej, więc nie można tam przekroczyć granicy. Dlatego z Langkawi, po odprawie paszportowej w terminalu promowym, trzeba najpierw popłynąć na stały ląd do prowincji Satun do portu Tammalang, stamtąd przejechać taksówką do przystani Pak Bara i dopiero tam wsiąść na speed boata na Koh Lipe.
O 8 rano przyjechały po nas dwa vany, kierowca jednego z nich był jednocześnie zobowiązany do dostarczenia nas z ważnymi biletami na prom. Promem w godzinę dotarliśmy do Tammalang, gdzie czekał na nas kierowca busa z tabliczką z moim imieniem. Zaprowadził nas najpierw do biura podróży, którego pracownica wręczyła nam bilety na i z Koh Lipe a następnie zawiózł na przystań (prawie godzina jazdy).



Tam już czekała łódź. Dopłynęła do Koh Lipe w godzinę. Niestety była spora fala i cześć pasażerów dostało morskiej choroby.
Na miejscu nie ma portu, jest za to platforma pływająca tuż przed płycizną na którą nas wysadzono. Z niej wodne taksówki przewoziły na plażę (50 THB). Na plaży czekał na nas pracownik hotelu, który zorganizował przewiezienie nas i bagaży na miejsce. Uff. Trochę to było skomplikowane ale doskonale się udało. Znaleźliśmy się w raju. Cztery dni nicnierobienia :)
Była piękna pogoda z małymi przerwami na nagłe lecz dość szybko mijające burze. Padający deszcz absolutnie nam nie przeszkadzał w wypoczynku.
Generalnie czas spędziliśmy na leżeniu, jedzeniu, spacerach po plaży, pływaniu i podglądaniu rybek.



















Nasz hotel znajdował się przy plaży Pattaya z białym, miękkim piaseczkiem. Składał się z willi i domków porozrzucanych w zadbanym, tropikalny ogrodzie. Bardzo nam się tam podobało.
W kilka minut spaceru plażą znajduje się wejście na tzw Walking Street ze sklepikami, barami, restauracjami i wszystkim co potrzebne.



Niestety cztery dni upłynęły nam bardzo szybko i nadeszła pora ewakuacji. Znów jeden speed boat, bus, prom, bus, lotnisko na Langkawi, przesiadka w Kuala Lumpur i nocny przylot do Singapuru. Krótki sen w hotelu i o poranku start do Pekinu. Tam znów przerwa w podróży trwająca 10 godzin. Pojechaliśmy więc do centrum, tym razem na rekomendowaną przez Waldzia Beixinqiao, gdzie znajduje się mnóstwo restauracji, na obiadokolację. Bardzo dobry wybór, jedzenie było pyszne i obfite a rachunek niewygórowany. Jak zwykle nie obyło się od małych przygód i mnóstwa śmiechu. Po pierwsze w restauracji absolutnie nikt nie mówił po angielsku. Menu na szczęście zawierało obrazki, więc zamówiliśmy pokazując palcem. Potem przy płatności okazało się, że owszem honorują karty ale tylko chińskie. Zużyliśmy więc budżet przeznaczony na bilety i postanowiliśmy znaleźć bankomat. Nijak zapytać o drogę, ciemno jak w ... . Markowi się udało dzięki spotkanym na ulicy dwóm białym gentelmanom, wypłacił kasę i rzutem na taśmę zdążyliśmy na ostatni pociąg na lotnisko. Tam niestety musieliśmy poczekać ponad cztery godziny. Z powodu burzy samolot był opóźniony prawie 3 godziny. Umordowani, po dwóch dniach podróży, wylądowaliśmy w Warszawie.




doktór ordynatór leczy nakładaniem rąk i piwem :D


w oczekiwaniu na pociąg








oczekiwanie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz