niedziela, 2 lipca 2017

Kuala Lumpur

28 czerwca
Wylecieliśmy z Singapuru w samo południe Malindo Air. Byłam ciekawa tych linii, bo tanie a pozwalają na spory, bezpłatny bagaż rejsowy- 30 kg. Bardzo miłe wrażenia. Nowiuteńki Boeing 737-800, śliczne stewardessy do tego bardzo ładniutko odziane. Lot trwał niecałą godzinę, serwowali słodką przekąskę i napój. Bardzo nam się podobało.
Kuala Lumpur powitało nas niewiarygodną parówką- słowem sauna.
Na lotnisku kupiliśmy pre-paid internet. 10 Gb za 50 MYR. Wreszcie :)
Skierowano nas do stanowiska, gdzie płaci się za taksówkę, wzięliśmy busik, w którym zmieściliśmy się wszyscy ośmioro i bagaże. Pan kierowca dowiózł nas sprawnie do zarezerwowanych apartamentów. W kilka minut dostaliśmy klucze i karty dostępu, odświeżyliśmy się, zwizytowaliśmy bardzo ładny basen i postanowiliśmy poszukać jakiejś restauracji, bo głód był duży. Przypadkowo trafiliśmy do chińskiej Yam Yam. Fantastyczne jedzenie!  O zmierzchu wezwaliśmy taksówki za pomocą popularnej aplikacji GRAB i dojechaliśmy pod Petronas Towers. Robią wrażenie :) Strzeliliśmy kilka selfi i powłóczyliśmy się po okolicy w poszukiwaniu wodopoju. Nie było to łatwe. W końcu zapadła decyzja, wsiąść do metra i zajrzeć do chińskiej dzielnicy.
Na stacji metra China Town zrobiliśmy małe zakupy i poszliśmy zobaczyć te Chiny poza Chinami
Chińska dzielnica, jak to zwykle bywa, to czerwone lampiony, masa knajpek i knajpeczek, zapachy nie zawsze przyjemne i co tu gadać, brudno. Wciągnęliśmy conieco i wróciliśmy do apartamentu.














29 czerwca
Rano pospaliśmy, poczekaliśmy na Bularzy, którzy dolecieli do nas około 12, zjedliśmy brunch w japońskiej restauracji na parterze naszego aparthotelu i wezwaliśmy taksówki, by pojechać do buddyjskiej świątyni Thean Hou. Przepiękna, położona na wzgórzu, skąd roztaczał się widok na miasto. Warta odwiedzenia. Jej uroda pokazana na zdjęciach poniżej. Po zwiedzaniu ruszyliśmy spacerem do Little India. Egzotycznie i kolorowo ale też niezbyt higienicznie :)
Pokręciliśmy się nieco po straganach i w jednym z biurowców dostrzegliśmy Starbucksa! Kawka mrożona smakowała wybornie.
Użyliśmy wielce skomplikowanego metra (kolejna naziemna plus podziemna, zamiast biletów żetony zwane tokenami, jedne automaty sprzedają jeden typ i nie przyjmują kart a i gotówkę w ograniczonym zakresie, bo mają wymagania co do nominałów, inne sprzedają na inne pociągi i też są oporne w obsłudze- istne szaleństwo) i dojechaliśmy do Meczetu Narodowego. W międzyczasie zaszło słońce, wiec oglądaliśmy go w ciemnościach. Oczywiście z zewnątrz, bo jako niemuzułmanie nie mogliśmy wejść.
Stamtąd Bularze pognali pod Petronasy a my wdepnęliśmy na targowisko bliżej nam nie znane. Wypiliśmy po kokosie i zamówliśmy taksówki do naszej, już ulubionej, chińskiej knajpy Yam Yam.
pobiesiadowaliśmy do wypęku :)




















30 czerwca
Następnego dnia rano mieliśmy zaplanowane śniadanie w Ogrodzie Ptaków. Był to bardzo dobry pomysł. Podczas smacznego śniadania na tarasie przyleciało do nas kilka ptaków. Najbezczelniejszy porwał tosta z talerza Wojtka. Pooglądaliśmy fruwający inwentarz, zajrzeliśmy do ogrodu orchidei i hibiskusów i ruszyliśmy do Planetarium. Tu największa porażka. Żar lejący się z nieba i pacan z informacji, który nas zaprosił do planetarium na górę, słowami: "tak tak otwarte" (wysokachne schody nasłonecznione i nagrzane jak patelnia) mimo, że było nieczynne jeszcze przez godzinę. Miałam go ochotę udusić!

















Nie czekaliśmy tylko urażeni ruszyliśmy w poszukiwaniu jakiejś stacji metra.
Po ekstremalnym spacerze i przebieganiu wielopasmowych ulic dotarliśmy do stacji Sentral, kupiliśmy bilety do Batu Caves i po godzinnym oczekiwaniu na pociąg, wreszcie tam dotarliśmy.
Batu Caves to miejsce zadziwiające. Z jednej strony miejsce kultu- ważne świątynie hinduizmu w Malezji, do których corocznie pielgrzymują liczni wierni, z drugiej strony cud natury- niesamowicie interesujące zespoły ogromnych jaskiń.
Przyjechaliśmy na stację kolei zwaną Batu Caves. Wyjście z peronu nie należało do przyjemnych, otaczał go bowiem ogrom śmieci, odpadków i brudu.
Parę kroków dalej zobaczyliśmy wielki posąg zielonego bóstwa o twarzy małpy- Hanumana, stojący przy pierwszej ze świątyń. Wypełniona jest kolorowymi figurami obrazującymi sceny z Ramayany (wstęp płatny 5 MYR).
Dalej widać już ogromny, ponad 40 metrowy posąg Murugan, strzegący wejścia na schody wiodące do głównej świątyni, znajdującej się w przeogromnej grocie. Aby wejść na 272 stopniowe, strome schody należy przejść kontrolę stroju i jeśli ma się na wierzchu kolana lub ramiona dostaje się chustę, żeby je zakryć. Miałam własny szal, który nakazano mi zawiązać w pasie jako spódnicę (mimo, że moja była do kolan).
Z radością wchodzimy w górę oddalając się od chaosu i bałaganu panującego na dole. Schody są bardzo niewygodne. Po każdych 17 stopniach jest podest, na którym można odsapnąć. Wszędzie siedzą lub przechadzają się makaki. Podobno kradną przedmioty, pod nieuwagę właścicieli. Nas jednak nic takiego nie spotkało. Po lewej stronie szemrze wodospad.
Główna jaskinia a właściwie dwie ze sobą połączone są ogromne, mają ponad 150 m wysokości. Wszędzie widać zwieszające się potężne stalaktyty. Dalsza z jaskiń ma otwór w sklepieniu i dzięki docierającym tu promieniom słońca jest ozdobiona zwieszającą lub pnącą się po ścianach roślinnością. Słowem super, ale…
No właśnie. W jaskiniach są poumieszczane posągi i „ołtarze” w ostatniej jest „domek”- świątynia, niestety ściany do wysokości ponad 2 metrów pokryte zostały zieloną lub czerwoną farbą olejną jak obrzydliwa lamperia. Te wszystkie dekoracje wzbudziły we mnie obrzydzenie i złość. Jak można tak zniszczyć cud natury? Oczywiście jestem świadoma, że stylistyka wprowadzonych tam religijnych akcentów nie może podlegać mojej ocenie, bo jest mi zupełnie obca i do mnie nie przemawia, ale nie mogę ścierpieć trwałego niszczenia obiektu, który kształtował się przez miliony lat.
Domyślam się, że po odkryciu około 100 lat temu tych naturalnych katedr, które są wręcz stworzone do przeżywania mistycznych uniesień,  człowiek zapragnął przystosować je do swojej wizji miejsca kultu. Nie ma jednak żadnego usprawiedliwienia do takiej dewastacji. Do tego te sterty śmieci..
To największe rozczarowanie naszej wyprawy.
Wróciliśmy taksówką do apartamentu, bo trzeba było się spakować. Jutro raniutko pędzimy na lotnisko po samochody i ruszamy do Cameron Highlands.

















1 lipca
Znalezienie wypożyczalni samochodów było wyzwaniem. Odebraliśmy jednak nasze bryki (nam przypadł w udziale nowiutki Hyundai Santa Fe) i ruszyliśmy w drogę.
Pierwszym przystankiem był sierociniec słoni Kuala Gandah Elephant Conservatory w małej wiosce Lanchang.
Wspaniałe miejsce. Pierwszy raz w życiu karmiłam słonika, który dotykał mnie trąbą :). Potem oglądaliśmy kąpiel dużych słoni. Te wspaniałe zwierzęta znajdują w ośrodku troskliwą opiekę, pełną empatii i zaangażowania.





Spędziliśmy tam czas do 17 i ruszyliśmy w dalszą drogę. Niestety na autostradzie złapała nas potężna burza i oczywiście mega korek. Każda z naszych grup wybrała inną drogę. My teoretycznie najszybszą autostradę. Nie była taką. Jechaliśmy i jechaliśmy i w desperacji zrodzonej z potężnego głodu zjechaliśmy do małej miejscowości na kolację. Jakież było zaskoczenie obsługi jadłodajni, jak wybraliśmy wszystko co mieli dostępne i pożarliśmy w rekordowym tempie sterty jedzenia. Jak wilcy :D
Było pycha i mega tanio! Po 11 MYR na głowę. Do tego na deser pochłonęliśmy wielgachne tosty z dżemem kokosowym. Uch, ależ to było dobre! Tak posileni ruszyliśmy dalej.



Do Cameron Highlands dotarliśmy około 23. Droga wiodąca do Brinchang, gdzie wynajęliśmy apartamenty, o numerze 59 jest najwyżej położoną drogą krajową w Malezji,  jest niezwykle wąska i kręta a sama miejscowość położona jest wysoko w górach bo na 1540 m n.p.m.
Dało się to odczuć jak wysiedliśmy z auta. Temperatura przypominała polską :)

Bluzy nie były potrzebne. Krótki rękaw i spodenki do kolan były w sam raz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz