niedziela, 22 czerwca 2014

Tajlandia dzień pierwszy (z Phuket na Koh Samui)

Mieliśmy wstać koło 9 ale o 7 zadzwonił Wojtka telefon. To jego brat dorwał się w nocy do skypa. Pogadali i stwierdziliśmy, że nie warto już się kłaść. Odsłaniamy okno a tam


Nieźle to wyglądało :) więc czym prędzej wyszłam na zewnątrz. A tam jak w szklarni. Ciepło i wilgotno, duchota. Po 10 minutach okazało się, że ta duchota jest całkiem do wytrzymania :), poszliśmy więc na poszukiwania śniadania (to w hotelu było typowo europejskie i drogie- 200 ichnich wariatów na osobę czyli 18 zł). Po wyjściu z naszego, zadbanego ogrodu zobaczyliśmy ulicę… no cóż, trzeci świat
Phuket niedaleko lotniska
Skończyło się na kanapkach na gorąco popijanych sokiem z granatów. Po śniadanku na 10 zostaliśmy gratisowo odwiezieni na lotnisko, gdzie odebraliśmy wypożyczony samochód. I tu miła niespodzianka: zamiast nissana micry dali nam almerę :). Białą.
We wszędobylskim 7eleven nabyliśmy mapę Phuket oraz Tajlandii południowej, kartę sim do iPada z 1GB netu na tydzień i tak uzbrojeni ruszyliśmy w drogę na Ko Samui. Kicia chwilkę przestawiał się na użytkowanie auta z kierownicą po prawej stronie :) co jakiś czas zamiast kierunkowskazu włączały mu się wycieraczki :D ale dzielny dał radę. ZUCH! Drogi mają przyzwoite, co jakiś czas można się zatrzymać i wykąpać :)


albo popatrzeć na las

kupiłam kapelusz!
Opuściliśmy Phuket, przejechaliśmy półwysep na drugą stronę i dotarliśmy do przystani promowej. 
Droga była prosta, poza jednym odcinkiem około 40 km, przez góry, gdzie serpentyna goniła serpentynę. Jechaliśmy przez gęsty las deszczowy porastający strome zbocza. Piękna ale ciut przerażająca droga, zwłaszcza gdy jechało coś z przeciwka. Kicia dał radę! a ja miałam lęki mimo 30-40 km/h.
Phang Nga
Po drodze, u pani na straganie kupiliśmy po kilogramie owoców: mangostany i rambutany. Pani pokazała nam, jak się to je. Są przepyszne! Nie wiem, który lepszy. Mnie smakuje bardziej rambutan -ten po lewej a Kici mangostan-ten po prawej.
podobne są nieco do liczi ale smaczniejsze.


I tak, jadąc wśród dzikiej zieleni i gajów palmowych przed 16.00 dojechaliśmy do przystani Don Sak Pier. Niestety okazało się, że załapiemy się dopiero o 18.00 na prom :( Dwie godziny czekania w  upale nie napawało radością…
Otoczenie było przyjemne, mieliśmy wodę i owoce, tylko ta duchota…
Don Sak Pier
16.50 spotkała nas tzw nagła i nieoczekiwana przyjemność. Pan z krótkofalówką podszedł do nas i kazał jechać, mimo że przed nami stali inni. Chyba opłaciło się być miłym i uśmiechniętym, bo zaokrętowali nas na prom o 17.00 jako przedostatni samochód :).
Chwilę później odbiliśmy od brzegu. Prom był stary ale jary! Podczas półtoragodzinnego rejsu rozpętała się burza z piorunami. Tzn pioruny były dwa a burza trwała 20 minut, a po niej pojawiła się tęcza. Tu tak jest. Co godzinę zmiana pogody i 10 min rzęsistego deszczu. Jak w zmywarce, jak to powiedziała pewna Basia :)
prom, morze i niebo

Kicia dostosowany kolorystycznie :)

i ja

dotknąć tęczy...
Tuż przed zmierzchem dopłynęliśmy na Ko Samui. Zanim opuściliśmy port, zrobiło się całkiem ciemno. U nas w kraju noc Kupały, najkrótsza w roku a tu zachód o 18.43, wschód natomiast 6.01… prawie równonoc :). Blisko do równika.
Uzbrojeni w mapy i nawigację google znaleźliśmy dość szybko nasz hotel. Jest fantastyczny! składa się z lobby, 7 pokoi i 10 domków zwanych tu willami. Podczas planowania wyprawy znalazłam go w booking.com i przestraszona informacją przy willi z widokiem na morze "został ostatni pokój" zarezerwowałam. Teraz wiem, że to nie była ściema i willa z widokiem na morze była ostatnia, bo jest tylko jedna! JEST NASZA :)


widok z naszej willi na restaurację

nasz taras z widokiem na morze :)

widok z łóżka o poranku
Jest doprawdy wspaniale! dokończę wieczorem
:*





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz