wtorek, 4 sierpnia 2015

Californio żegnaj

Czas pożegnać ten przepiękny stan.
Droga z Fresno nad ocean nie była ani zbyt żmudna ani bardzo długa.Wiła się wśród pól i wzgórz. Po drodze mijaliśmy niezwykle różnorodne krajobrazy, niektóre przypominające Toskanię, inne podobne zupełnie do niczego a wszystkie wyglądające jak tapeta Windowsa.
Wreszcie dotarliśmy nad brzeg Pacyfiku. Jazda drogą nr 1 w wakacje to nie to samo doświadczenie, co w październiku. Wtedy byliśmy praktycznie sami. Wszystkie punkty widokowe na nas czekały z wolnymi miejscami postojowymi. Tym razem trzeba było mieć oczy dookoła głowy, bo ruch ogromy i co chwilę ktoś się zatrzymywał, włączał do ruchu, zawracał itp. Na szczęście Amerykanie jeżdżą dość spokojnie i ostrożnie. Widoki były jednak absolutnie przepiękne!


Panowie przywitali się z oceanicznymi falami, panie posiedziały na plaży i wieczorem dojechaliśmy do Berkeley. Arek powitał nas serdecznie i przydzielił nam pokoje. Ma dom przytulony do zbocza, z pięknym widokiem na zatokę, roztaczającym się z najwyższej kondygnacji. Mieszkanie u niego było jednak wielką przygodą, bo dom jest obecnie w trakcie gruntownego remontu. Było trochę jak na budowie. Wieczory spędzaliśmy biesiadując przy ogromnym stole na tarasie. Było super.
Całe dnie natomiast spędzaliśmy w San Francisco. Uwielbiam to miasto. Położenie nad zatoką przepiękne, pełna uroku zabudowa, fantastyczna komunikacja, uśmiechnięci ludzie i wszechobecny luz. Co kilka kroków, wspinasz się na wyżej położne i ulice zaskakuje Cię oszałamiający widok.

A i nad zatoką nie od macochy :)


I jak zwykle zachwyca nas Golden Gate Park.

Czwartego dnia żal było wyjeżdżać, ale czekała na nas PRZYGODA no i Misiu Yogi ;)
Najpierw spod uniwersytetu zgarnęliśmy Kasię, która na dalszą część wyprawy do nas dołączyła. Dosiadła się do Lidzi i Madzi i niniejszym zamknęła skład wyprawy.
Ruszyliśmy przez mosty, najpierw Oakland Bridge, potem Golden Gate Bridge, bo pierwszym naszym postojem był rezerwat Muir Woods. Jest to jedyny w pobliżu San Francisco zachowany fragment pierwotnego lasu, jaki porastał wybrzeże Pacyfiku, zanim zniszczył go człowiek. Obfituje w Redwoods czyli sekwoje wieczniezielone i to one były powodem, naszej wizyty.Anitka z rodziną nigdy ich nie widzieli a to przepiękne, ogromne drzewa. W odróżnieniu od mamutowców olbrzymich (popularnie nazywanych sekwojami) nie są takie pękate lecz niezwykle wysokie. Osiągają ponad 100 m wysokości a żyją około 2000 lat! Te majestatyczne drzewa są ogromnej urody a wejście do ich zagajnika pozostawia niezapomniane wrażenia. Więcej na ich temat opisałam podczas wyprawy w 2012 do parku narodowego Redwoods.
Niestety wizyta ta nie przebiegła, tak jak sobie wymarzyliśmy. Zamiast dwugodzinnego spaceru po lesie czas spędziliśmy na poszukiwaniu miejsc postojowych. Tłumy ludzi, jakie tam zastaliśmy przekroczyły jakiekolwiek oczekiwania. Jak w dożynki na Jasnej Górze…
W efekcie Anitkę, Wienia i Cinka wysadziliśmy przy wejściu a my z Kicią przycupnęliśmy na parkingu zastawiając kilka aut. Lidzia z gromadką pojechały w stronę Lake Tahoe.
spacer zajął im dosłownie 20 min. Mimo to byli zachwyceni.
Droga nad jezioro nie była usłana różami, bo na autostradzie co rusz natykaliśmy się na korki. Wreszcie, tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do zatoki szmaragdowej. Widoki wynagrodziły nam trud i postanowiliśmy, że jeszcze tu wrócimy!
Objechaliśmy jezioro wydając z siebie ochy i achy i około 21.30 dojechaliśmy do Sparks w Nevadzie na nocleg. Hotel przekroczył nasze oczekiwania, więc popławiliśmy się w luksusie :)
Rano po obfitym śniadaniu ruszamy do Idaho. To będzie nużąca droga: 455 mil po nevadzkich pustkowiach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz